Barbarzyńcy w ukraińskim ogrodzie


Mijka, Lila i Marta przyjeżdżają na „turnus rehabilitacyjny” do babci Teodory, która mieszka w zarastającym krzakami malin domu. Trwa „lato-przerwa”, jak mówi jedna z nich: kilka ciepłych miesięcy, które pozwalają uporządkować myśli, podjąć ważne decyzje, wziąć oddech. Kto by nie chciał raz w roku odpocząć od codzienności i wyjechać do domu na ukraińskiej wsi? Dlaczego jednak wydaje się, że sielanka w babcinej ostoi jest podszyta niepokojem? Recenzja książki „Nim dojrzeją maliny” Eugenii Kuzniecowej

Lilka, mama dwójki dzieci, szykuje się do przeprowadzki do Australii. Jej siostra Mijka nie wie, kogo kocha. Marta, kuzynka, jest w ciąży z bliźniętami i ma do tego wszystkiego mocno mieszane uczucia. Babcia Teodora próbuje wybadać, dlaczego kobiety zjawiły się tu nagle wszystkie trzy; do tego przyjeżdża jeszcze Marija, matka sióstr. No i jest też Lusia, dziecko podrzucone do malinowego ogrodu jak kukułcze jajo, podstępem.

Kuzynki całe lato sieją dynie, walczą z zarastającym dom zielskiem i karczują sad jabłoniowy (podobno tak trzeba). Mężczyźni pojawiają się i znikają, są także źródłem radości, bólu i utrapienia, ale nie wydają się tu szczególnie potrzebni. Jedyne niepasujące stworzenie to Rudy, kot, który ucieka z domu w jednym z rozdziałów książki Kuzniecowej. W jego miejsce pojawia się inne zwierzę; jak przekonuje Lila, na szczęście tym razem to kotka. 

„Magizm realistyczny”

Z wewnętrznego skrzydełka wydania książki dowiaduję się, że Eugenia Kuzniecowa „Nim dojrzeją maliny” napisała w poetyce „magizmu realistycznego”. I coś w tym jest: mamy trochę zaczarowany dom, który ma kojące działanie, jest i tajemniczy ogród. Ale czy tylko ja czuję tu jakieś napięcie? 

Raz na jakiś czas Kuzniecowa subtelnie przypomina, co dzieje się poza światem malin i chaszczy. Może i dojrzewają tu dynie, pachnie sad, a kobiety rodzą dzieci, ale od czasu do czasu wraca myśl o wojnie, która trwa od 2014 roku. Słychać ją w słowach Alexa, „liberalnego” Rosjanina, który mówi o potrzebie stworzenia „jednego narodu”, gdy tylko „reżim upadnie”. Słychać w zaczepnej kłótni Danyła, Rosjanina, i Mijki, która oskarża go o bycie „pieprzonym kosmopolitą”, gdy ten nie chce docenić piękna ukraińskiej wsi. Czuć ją w zblazowanym „świat jest zmilitaryzowany” Rosjanki Mariny, która dostała azyl we Francji. Jej słowa, wypowiedziane u schyłku lata w rajskim, ukraińskim ogrodzie, trafiają ostrzem w samo serce.

Gdy kończyłam „Nim dojrzeją maliny”, zbliżała się rocznica wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Przerzucałam kolejne kartki, w nadziei, że i mnie dom babci Teodory, gdzie największym problemem jest przeciekający dach, ochroni przed niepokojem, który czujemy wszyscy od 12 miesięcy. 

Wojna obraca zwykły porządek rzeczy do góry nogami. Kategorie moralne („nie zabijaj”) nagle tracą sens. Nic nie jest takie, jak było. Może gdybym czytała książkę Kuzniecowej przy innej okazji, nie szukałabym oznak odwróconej moralności. Może ten niepokój jest tylko we mnie, a nie w ogrodzie ze zdziczałymi śliwami. W końcu tam wojna bywa nawet obśmiewana. Marta mówi:

– Na wszystko jest teraz jedna odpowiedź: wojna. Teraz też jest wojna.
– Lilka, ty mi lepiej opowiedz, jak zerwałaś z Evanem.
– Wojna była – uśmiechnęła się Lilka.

Możliwość domu

Ponad sześćdziesiąt lat temu Zbigniew Herbert w „Barbarzyńcy w ogrodzie” napisał: „życie jest piękne, a ludzie są dobrzy”. Siedział nad kieliszkiem chianti w rozgrzanej upałem Sienie. W rocznicę inwazji Rosji na Ukrainę nie zostało mi nic innego, niż wierzyć, że gdzieś tam w Ukrainie możliwy jest jeszcze taki dom, porośnięty jeżynami i chmielem, dom z dobrymi ludźmi, których życie jest piękne.

„Nim dojrzeją maliny” Eugenii Kuzniecowej zostało wydane nakładem Wydawnictwa „Znak”.



Najnowsze publikacje