„Nazywam się Mohamed El Bachiri. Jestem Belgiem pochodzenia marokańskiego i muzułmaninem, jakich tutaj wielu. Jestem też mężem Loubny Lafquiri, która była miłością mojego życia, piękną i dobrą kobietą, moją przyjaciółką, matką naszych dzieci. Terroryści zniszczyli nasze szczęśliwe życie, więc publicznie ogłosiłem własną walkę – Dżihad Miłości”
Mieszkam w biednej brukselskiej dzielnicy Molenbeek. Przez moje imię, religię i złą reputację sąsiedztwa, część ludzi uważa mnie za potencjalnego terrorystę. To bardzo boli.
„Życie to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca” – to z tragedii Szekspira. Moja tragedia pełna jest bolesnej ironii. We wtorek miałem wreszcie wolne. Pracowałem wtedy w brukselskim metrze jako maszynista. Moja żona Loubna pojechała rano do szkoły, uczyła dzieci WF-u, lubiła sport. Dowiedziałem się od jej znajomej, że był zamach na stacji.
22 marca 2016
To był piękny, słoneczny dzień. Wyczekiwana wiosna nareszcie zawitała do szarego miasta, życie wraca na ulice. Samobójcy przyjeżdżają taksówką na lotnisko w Brukseli. Biorą wózki bagażowe i ładunki ukryte w walizach wwożą na halę odlotów. Ktoś podobno słyszy, jak krzyczą „Allahu Akbar!”. Pierwsza bomba nadziewana gwoździami wybucha o godzinie 7:58. Druga bomba po innej stronie lotniska eksploduje chwilę potem. Trzeci zamachowiec nie zdąża odpalić swojego ładunku, zmiata go siła uderzenia. Jako jedyny z bojówki przeżywa i ucieka na piechotę. Na lotnisku ginie szesnaście osób.
Czwarty kamikaze przygotowuje się już wtedy do ataku w centrum miasta. Godzina szczytu, metro. Wagon rusza ze stacji pod budynkami Komisji Europejskiej, gdy rozrywa go eksplozja. Ludzie wyskakują do ciemnego tunelu, w panice uciekają ze stacji. Przerażeni urzędnicy udzielają schronienia rannym, którzy krwawią w samym sercu UE. W metrze umierają Ali, Patrizia, Melanie, Olivier, David, Sabrina, Raghavendran, My, Léopold, Gilles, Marie, Janina, Yves, Johan, Lauriane. I Loubna, żona Mohameda.
Do ataków przyznaje się tzw. Państwo Islamskie, salaficcy terroryści z samozwańczego kalifatu ogłoszonego w 2014 roku na terytorium Iraku i Syrii. W listopadzie 2015, cztery miesiące przed Brukselą, ta sama organizacja przeprowadziła zamachy w Paryżu, zabijając tam ponad 130 osób. Jeden z paryskich terrorystów pochodzi z brukselskiej dzielnicy Molenbeek, tej samej co Loubna i Mohamed. Molenbeek dostaje w mediach etykietki: „zona no-go”, „strefa szariatu” i „wylęgarnia terroryzmu”. Nocne rajdy policji, przeszukania z psami i helikopterami, niebieskie migające światła, wojsko na ulicach i najazdy dziennikarzy stają się tam codziennością.
Metro
Spotykam się z Mohamedem w modnej brukselskiej kawiarni nad kanałem, który oddziela Molenbeek od centrum. Ma bystre spojrzenie i ciepły uśmiech, mówi z pasją. Jego opowieść zaczyna się od tego tragicznego dnia sześć lat temu, który zmienił całe jego życie:
Znałem na pamięć rozkład tej linii i codzienną trasę Loubny. Miałem przeczucie, sprawdziłem na komórce, kiedy ostatni raz była on-line. O godzinie 9:10; bomba w metrze wybuchła o 9:11. Już właściwie wiedziałem.
O dziewiątej jedenaście metro stanęło, moje życie też się zatrzymało. Dowlokłem się do rodziców. Wpełzłem pod kołdrę, zwinąłem się w kłębek. Właściwie to niewiele pamiętam, ten okres jest jak amnezja. Moja mama i teściowa pomogły mi i naszym trzem synkom. Zajęły się wnukami, bo ja bym sobie sam wtedy nie poradził.
Imieniem Loubny nazwano plac w naszej dzielnicy, są tam obchodzone rocznice zamachów. Czasem tam bywam, to miejsce to dla mnie przestrzeń do refleksji. Nasze dzieci tam nie chodzą. To zbyt trudne, dopiero zaczynają to przepracowywać. Tęsknota za nią nie przemija, myślę o niej każdego dnia. Terroryści zabili też trzydzieści jeden innych osób i ranili ponad trzysta, zniszczyli wiele rodzin, takich jak nasza. Mieszkańcy i mieszkanki Brukseli okazali ogromną solidarność, nie dali się podzielić. „W jedności siła” to motto Belgii. Musiałem rzucić pracę, nie mogłem jeździć tunelami, gdzie zginęła moja żona. Zerwałem kontakt z kolegami, bo przypominali mi o przeszłości. Do tej pory nie mam stałej pracy i nie jeżdżę metrem, w ogóle unikam komunikacji miejskiej, chyba że naprawdę nie mam wyboru. Poruszam się hulajnogą elektryczną.
Mój dżihad
Po zamachach długo byłem w zawieszeniu. Uratowała mnie miłość. Do Loubny, dzieci, do życia. Bo przecież one też muszą żyć. Wziąłem się w garść, zacząłem walczyć o pokój i wzajemny szacunek, opowiadać moją historię. To nadało mi znowu sens. Trzy miesiące po zamachach ja też ogłosiłem swój własny „Dżihad Miłości” w czasie Ramadanu, na kolacji ekumenicznej w kościele, gdzie byli zgromadzeni chrześcijanie i muzułmanie. Wzywałem do walki o empatię i zrozumienie, przeciwko fanatyzmowi, terroryzmowi i nienawiści.
Napisałem o tym dwie książki, które były także dla mnie formą terapii. Moje przesłanie przebiło się też w telewizji w Wigilię Bożego Narodzenia. Program widziało pięć milionów osób, prawie połowa ludności Belgii. Najbardziej zdziwiło mnie, gdy Theo Francken, polityk nacjonalistycznej partii NVA znanej z rasizmu i niechęci do muzułmanów, polecił moją książkę na Twitterze. To chyba rzeczywiście była magia Świąt…
Mój dżihad oznacza miłość do Zachodu, który dał mi tak wiele i który jest moją ojczyzną. Ekstremiści zawłaszczyli dżihad, co po arabsku znaczy po prostu „wysiłek”. „Większy dżihad” według Proroka Mahometa to samodoskonalenie w drodze ku Bogu i praca nad sobą wbrew pragnieniom i pokusom. „Mniejszy dżihad”, odczytywany w kontekście historycznym, oznacza walkę zbrojną w obronie religii. Moja walka miłością to odpowiedź na podziały i propagowanie przemocy. Przeklinam wojnę i nienawiść.
Piszemy dla Ciebie, dzięki Tobie
W obliczu rosnącej migracji ludności spowodowanej zmianami klimatycznymi, konfliktami zbrojnymi i czystkami etnicznymi, zapewnienie dostępu do rzetelnych informacji jest teraz bardziej istotne niż kiedykolwiek wcześniej. Nasze dziennikarstwo w Salam Lab jest konstruktywne, inkluzywne i wolne od uprzedzeń. Dostarczamy różnorodne perspektywy, wykraczając poza główny nurt mediów, bez wpływu korporacji czy powiązań politycznych.
Jesteśmy całkowicie niezależną redakcją. Wasze wsparcie stanowi fundament naszej działalności. Każda wpłata pomaga nam kontynuować naszą misję dostarczania rzetelnych informacji. Dziękujemy za każdy wkład, który pomaga nam zachować niezależność.
Dżihad miłości to być w zgodzie ze sobą samym, nie osądzać, nie próbować przekonywać do swoich racji na siłę, nie nawracać. Dla moich synów to jasne, chodzi o wolność przekonania i wyboru. Wchodzą w wiek dojrzewania i zaczynają myśleć samodzielnie. Ludzie boją się myśleć niezależnie, bo odwaga i kreatywność jest niebezpieczna, a dogmatyzm to najlepszy sposób, by kontrolować innych. Mój dżihad miłości służy do rozładowania gniewu, ale intelektem i duchowością, a nie przemocą. Odrzuciłem pragnienie zemsty, bo byłoby to ostateczne zwycięstwo nienawiści, która kierowała terrorystami.
Sensem mojego życia jest dżihad miłości i jego głoszenie. Udzielałem wywiadów, byłem na konferencjach, przemawiałem do tysięcy ludzi, odwiedzałem szkoły. Uczyłem dialogu i szacunku wobec różnic, by ludzie nie robili drugiemu co im niemiłe. Wierzę w kobiety i ich rolę. Moje przesłanie tolerancji porusza je dużo bardziej niż mężczyzn. Kobiety są bardziej wrażliwe, przekazują te wartości dzieciom, więc jest nadzieja. Dla wielu mężczyzn samo mówienie o miłości to oznaka słabości. Wszystkie religie księgi, jak judaizm, chrześcijaństwo, islam, są patriarchalne.
Startowałem w wyborach lokalnych, ale przekonałem się, że polityka jest zbyt brutalna, to nie dla mnie. Uścisnąłem za to ręce królom i głowom państw. Prezydent Francji Emmanuel Macron był w Molenbeeku wraz z królem Filipem i królową Matyldą w czasie oficjalnej wizyty w Belgii w 2018. Dałem mu wtedy moją książkę. Wiedział kim jestem, wyglądał na autentycznie poruszonego. Parę królewską spotkałem już wcześniej, po zamachach. Są bardzo ludzcy i mili.
Uchodźcy próbują wrócić do Syrii. Czeka na nich życie, które przypomina śmierć. Czytaj o raporcie Human Rights Watch >>>
Wraz z rodziną zostałem też zaproszony przez króla Maroka Muhammada VI na prywatną audiencję w jego pałacu jak z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Powiedział wtedy, że jestem dobrym ojcem, a on czuje się współodpowiedzialny za moje dzieci. To bardzo mnie pokrzepiło. To wspaniały człowiek, bardzo nam pomógł. Królestwo Maroka zorganizowało pogrzeb Loubny. Byłem im wdzięczny, bo nie miałem na nic siły. Pochowali ją tam. W tradycji islamu nie ma święta zmarłych, cmentarze są skromne, na grobach nie zapala się zniczy. Umarli żyją w naszej pamięci.
Nie uważam, że stałem się celebrytą, bo pomiędzy moją prywatną i publiczną osobą nie ma właściwie różnicy. Trema, gdy spotykam polityków, przemawiam czy udzielam wywiadów – to nie mój problem. Nie stresuję się, bo płynie to wszystko z serca, spontanicznie. Ale nie mam też pretensji, by zmienić ten świat. Po prostu to dobre uczucie: dzielić się nadzieją i życzliwością. To moje przesłanie dla ludzi, chcę do nich dotrzeć, poruszyć ich.
Tożsamość a dżihad
Jak właściwie maszynista metra został filozofem, a raczej skromniej – „amatorem myślenia”? Zawsze byłem nieco inny od kolegów. Chociaż nie byłem dobrym uczniem i nie poszedłem na studia, tylko od razu do pracy, dużo czytałem, miałem w sobie mnóstwo ciekawości i głodu wiedzy. Fascynowała mnie filozofia grecka, historia Wschodu i Zachodu. Uwielbiałem książki. To one mnie ukształtowały, uspokoiły, zmieniły ze skonfliktowanego nastolatka w dojrzałego człowieka. A miałem wiele powodów do buntu i gniewu. Bo pochodząc z imigranckiego środowiska, nigdy tak naprawdę nie jesteś u siebie ani tu, ani w kraju rodziców.
W Maroku traktowali mnie jak europejskiego turystę ze śmiesznym arabskim akcentem. W Belgii byłem „brudasem”, który miał wracać „do siebie”. A przecież ja jestem u siebie! To tu się urodziłem, tu jest mój dom, od zawsze mieszkałam w Brukseli, francuski to mój język ojczysty. Chociaż dopiero w wieku osiemnastu lat nareszcie otrzymałem dowód mojego belgijskiego obywatelstwa, wcześniej musiałem odnawiać pozwolenie na pobyt co pięć lat. Nagle dostałem dowód tożsamości i był to dziwny moment, tak jakby świstek papieru miał nagle magicznie zmienić mnie w kogoś lepszego, w prawdziwego Belga, chociaż ja dalej miałem na imię Mohamed, a nie Jean czy Johan.
Od nastolatka doświadczałem rasizmu, to po prostu niesprawiedliwość. Gdy kiedyś wyszliśmy z kolegami na dyskotekę w sobotę, wszyscy weszli, tylko mnie zatrzymał bramkarz. To było dosyć upokarzające. Znam dobrze rasizm „zwykły”, nasz powszedni, z automatu, wyzwiska „brudny arabus”. Potrzebujemy wroga, by definiować się jako grupa. Ten rodzaj rasizmu wynika z ignorancji, frustracji i uprzedzeń, lęku przed innymi. Leczy się go dialogiem, edukacją, uprzejmością i szacunkiem, tak wychowuję synów.
Dużo poważniejszy jest rasizm „systemowy”, który na przykład utrudnia znalezienie pracy. Czasem rozmowa o pracę urywała się, gdy tylko się przedstawiałem. Albo innego razu, odwiedzałem przyjaciół w „białej”, rezydencyjnej dzielnicy. Zostałem zatrzymany na ulicy przez policję podejrzewającą mnie o złe intencje. Policjanci pytali czego tam szukam. A czym ja się różnię, oprócz koloru skóry? Noszę kaszkiet i modne okulary. Zwracam uwagę na ubiór, bo wiem, że ludzie zawsze oceniają po wyglądzie, a ja, chcąc nie chcąc, jestem łącznikiem pomiędzy dwoma światami. Ale to i tak nie wystarcza, bywam obcy we własnym mieście.
Dzielnica
Historia mojej rodziny jest historią imigracji. Belgia zaprosiła tysiące robotników po II wojnie światowej, potrzebne były ręce do ciężkiej pracy w kopalniach i przemyśle. Przybywało Marokańczyków, Turków, Włochów, także Polaków. Moi rodzice przyjechali tu w latach 60-tych, by uciec przed biedą: było to pierwsze pokolenie imigrantów. Ja urodziłem się w Brukseli w 1980 jako szósty z ósemki rodzeństwa. Mój ojciec zawsze powtarzał, że Belgia to kraj, który dał nam możliwości, a edukacja perspektywy. Sam chodziłem do katolickiej szkoły, bo była blisko.
Ludność marokańskiego pochodzenia rzeczywiście jest w Molenbeeku większością. Dzielnica znajduje się piętnaście minut piechotą od starówki i zabytkowego rynku Grand Place. Nie to, co w Paryżu, gdzie do centrum z biednych przedmieść mógłbym iść cały dzień. Molenbeek to domek na prerii w porównaniu z peryferyjnymi dzielnicami Paryża! W Brukseli wszystko jest wymieszane, lepiej zintegrowane. Muzułmanie są we władzach lokalnych. Tu nie ma getta, getto to wymysł mediów uwielbiających sensacje. Jasne, że istnieje drobna przestępczość i handel narkotykami. Ale gdy na 100 000 mieszkańców sąsiedztwa pięć osób popełni jakieś przestępstwa, prasa od razu to rozdmucha, to katastrofa.
Teraz deweloperzy zwęszyli interes w Molenbeeku, budują wieżowce z tarasami i remontują lofty w magazynach wzdłuż kanału. Miasto kiedyś miało rzekę, ale została ona wpuszczona pod ziemię. Czynsze idą w górę, a tubylcy wypychani są w głąb dzielnicy. Nowi przybysze nie integrują się, wyjeżdżają z garażu do pracy, potem wracają tą samą drogą i tyle się widzimy.
Jest tu wysokie bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych, problemy ekonomiczne i socjalne. W naszej dzielnicy co czwarta osoba nie ma pracy, a pandemia tylko pogorszyła ten stan. Przybyło nam też uchodźców w ciągu ostatnich lat, ale nie ma z nimi większych trudności, dogadujemy się. Wśród wspólnoty muzułmańskiej jest jeszcze prawdziwa solidarność. Znam mnóstwo niesamowitych ludzi, którzy nie mają papierów, są poza prawem, a ono często bywa nieludzkie. W dzielnicy stowarzyszenia społeczne robią dobrą robotę, szczególnie organizacje kobiece. Z policją zawsze są napięte stosunki, zwłaszcza wśród młodych, którzy się buntują, podważają autorytety. Ale policja ma zapewnić bezpieczeństwo i pomagać obywatelom, a nie używać przemocy i zabijać ludzi, jak na przykład tego Słowaka na lotnisku. Tak władza traci nasze zaufanie.
Marginalizacja, wykluczenie i brak pracy to wielki kłopot. Bo to właśnie fundamentalizm żywi się bezczynnością, nierównościami społecznymi i brakiem perspektyw. Działa jak sekta piorąca mózgi, wyłapuje najsłabszych, odizolowanych i bezradnych. Oferuje im sens życia i nadzieję na zostanie Kimś, choć są tylko mięsem armatnim, pionkami w geopolitycznej grze radykałów. W Molenbeeku owszem, wiemy o naiwnych młodych, którzy wyjechali walczyć do Syrii, w poszukiwaniu chwały i przygody, bo uwierzyli, że mają jakiś wyższy cel. Ale siedemdziesiąt dwie dziewice nie czekają w raju na tych pożytecznych idiotów. Lokalna społeczność uważa ich za szaleńców i kryminalistów, lecz państwo belgijskie nie poświęca im należytej uwagi. Ci ludzie powinni być pod stałym nadzorem, ale oczywiście łatwiej jest wieszać psy na bogu winnych muzułmanach jako ogółowi i winić ich za terroryzm.
Religia
Nie ma jednego, scentralizowanego islamu, jest jego wiele odmian. Tradycja marokańska zbliżona jest do europejskiej, mamy wspólną historię, przeszłość kolonialną i bliskość geograficzną. A także spuściznę Al-Andalus, gdy Maurowie podbili południe Hiszpanii i zamieszkiwali tam przez siedem wieków, rozwijając naukę, kulturę i architekturę. Król Maroka jest gwarantem tolerancji dla innych religii, chrześcijaństwa, judaizmu, jak sam podkreślał w czasie pielgrzymki papieża Franciszka, a konstytucja zapewnia każdemu wolność praktyk religijnych. Tymczasem Arabia Saudyjska to zupełnie inna bajka. Od wielu lat pompuje się petrodolary w promowanie radykalnego nurtu islamu i wahhabickie nauczanie przenika do sponsorowanych przez nich pięknych meczetów w krajach europejskich, które to tolerują. To jak podążać tylko za Starym Testamentem w chrześcijaństwie, który przecież pełen jest okrucieństwa.
Poszukiwanie tożsamości też sprawia, że niektórzy w Europie traktują religię dużo surowiej, są bardziej żarliwi, bo to umacnia ich przynależność. Kryzys tożsamościowy miesza się z religią. Muzułmanie w Maroku – zwłaszcza w miastach, bo na wsi też są konserwatyści – są bardziej progresywni. Pukają się w głowę, gdy słyszą o europejskich islamistach. Ludzie tam są mniej sfrustrowani, a młodzi grzeczniejsi, jest więcej szacunku.
To nieszczęście być muzułmaninem w dwudziestym pierwszym wieku, zwłaszcza po zamachach z 11 września 2001. Wcześniej, podczas zimnej wojny, w latach 80-tych, w filmach hollywoodzkich to Sowieci z twardym akcentem byli czarnymi charakterami. Teraz to Arabowie. Pamiętam z dzieciństwa, że „Rambo III” był dedykowany odważnym afgańskim mudżahedinom, bo wtedy talibowie byli kumplami Amerykanów w walce z Rosjanami. Teraz islamofobia jest wszędzie, niemal zastąpiła antysemityzm. Skrajnie prawicowy kandydat na prezydenta Francji, Éric Zemmour, otwarcie ją głosi, żeruje na lęku i niewiedzy i tak zyskuje poparcie. W kampanii nie przeszkadza mu fakt, że Zemmour ma na swoim koncie wyroki skazujące za podżeganie do dyskryminacji i nienawiści na tle rasowym i religijnym.
Jestem za oddzieleniem religii od państwa. Polityka i wiara to dwa bieguny. Religia jest dla mnie ważna, ale chodzi głównie o duchowość, a nie o monopol na prawdę. Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo. Jeżeli jesteśmy pełni nienawiści, taki też będzie nasz bóg. Dlatego ważne jest wychowanie w duchu miłości. Nie wierzę w „zderzenie cywilizacji”, ale we wzajemny szacunek i dialog ludzi dobrej woli. Jestem muzułmaninem, ale przede wszystkim istotą ludzką: przedkładam człowieczeństwo nad religię. Bo mój bóg to również bóg żyda Spinozy. Być muzułmańskim humanistą oznacza akceptować różnorodność, cieszyć się wartością życia, wolną wolą i braterstwem ludzi. Nawet jeśli mój sąsiad nie podziela moich przekonań, to nie problem. Heraklit bowiem twierdził, że prawda kryje się również w przeciwieństwie. Ja sam jestem pełen sprzeczności. Jestem rozdarty pomiędzy rozumem a mistycyzmem, wiarą a sceptycyzmem. Ale zawsze jestem pełen miłości, oto moja religia.
Ta sama wizja świata, ten sam dżihad miłości
Poznaliśmy się w sklepie, sprzedawałem wtedy telefony komórkowe. Miałem dwadzieścia trzy lata, Loubna kończyła studia, była młodsza o dziewięć miesięcy. Szukała komórki. Była piękna, tak naturalna, na jej twarzy malowało się samo dobro, a uśmiech ograniczały tylko dołeczki w policzkach. Dałem jej mój numer, bez większej nadziei, ale po kilku dniach zadzwoniła. Pół roku później byliśmy już zaręczeni. Ślub odbył się 20 listopada 2004. Na początku małżeństwa kłóciliśmy się o głupoty. Ja byłem nieco chaotyczny, ona zorganizowana. Uwielbiałem gotować, ale zostawiałem straszny bałagan w kuchni. Potem nieporozumienia się wyprostowały, bo miłość to nieustanna praca, tak jak i wiara.
Loubna była muzułmanką, ale nie nosiła chusty, nie uważała tego za konieczne. To był jej wybór i myślę, że każda kobieta powinna sama decydować: wolna wola to dla mnie prawo podstawowe. Mężczyzna nie może kobiecie niczego zakazać ani narzucić. W rodzinach muzułmańskich jedne kobiety noszą chusty, inne nie, to kwestia interpretacji Koranu. Ale często te, które tak okazują swoją wiarę, narażają się na nietolerancję w społeczeństwie, bo rzucają się w oczy i są łatwym celem. To islamofobia i mizoginia w jednym.
Mam dwóch braci i pięć sióstr, cztery mieszkają w Brukseli, jedna w Szwajcarii: ma doktorat i pracuje na uniwersytecie w Genewie. Jest islamistką i feministką, jest niesamowita, uwielbiam z nią dyskutować. Także z Loubną wiele rozmawiałem, moje idee nie są nowe, tylko pochodzą z tych naszych rozmów, one tylko ewoluują wraz ze mną. Byliśmy bardzo dopasowani, podzielaliśmy tę samą wizję świata, miłości, religii. Cały czas się śmialiśmy i żartowaliśmy, jak duże dzieci. Chociaż byliśmy ze sobą na poważnie, ale nie braliśmy się nazbyt poważnie. Razem dwanaście lat, aż rozłączyła nas śmierć.
Co dalej?
Minęło właśnie sześć lat. Nie było i nie jest łatwo. Ja jeszcze dalej nie wróciłem do siebie, nie odzyskałem do końca radości życia. A zawsze lubiłem się śmiać, optymizm mam w genach, to chyba pomogło mi przeżyć. Mam teraz czterdzieści jeden lat i jestem samotnym, bezrobotnym ojcem trójki chłopców. Byłem przy narodzinach naszych synów, to był najpiękniejszy moment mojego życia, teraz zbyt bolesny, by go wspominać.
Kiedy zginęła, powiedziałem im, że źli ludzie podłożyli bombę w metrze, a dobry bóg zabrał Mamusię do nieba, żeby ją ochronić. Ale dzieci dojrzewają, nie bez problemów, bo trudno im jest bez mamy. Najmłodszy nawet jej dobrze nie pamięta, miał trzy latka, gdy wyszła do pracy i nigdy już nie wróciła, mamę zna z gazet. Synowie, którzy mieli wtedy osiem i dziesięć lat, dziś są nastolatkami. Uczyłem ich, że wszyscy jesteśmy braćmi, nawet terroryści, którzy wybrali złą drogę. Ale oni byli rozgniewani, chcieli się mścić, więc mówiłem im, że nienawidzić i dążyć do przemocy to jak dołączyć do tych złych ludzi, którzy zabili mamę. Miłość to jedyna właściwa odpowiedź na nienawiść.
Po tragicznej śmierci Loubny napisałem wiersz adresowany do terrorystów, którzy ją zamordowali, zrujnowali życie moje i moich dzieci. Oni zawłaszczyli „Allahu Akbar”, co znaczy po prostu „Bóg jest wielki”:
Allahu Akbar, dla piękna, sztuki, emocji, roztapiających najtwardsze serca.
Allahu Akbar, dla innych kultur, przekonań i różnorodności (…)
Allahu Akbar, gdy z uśmiechem witam żyda, ateistę, chrześcijanina.
Allahu Akbar, czuła refleksja i modlitwa… dla Ciebie, Loubno, moja miłości.
Bo tak naprawdę, to dla niej to wszystko. Widzę ją codziennie w naszych synach. To dla niej działam, piszę, przemawiam. Wiem, że ona jest obecna i mnie słucha. Loubna stoi za wszystkim, co robię. To jak komunia.
Agnieszka M. Lisik – dziennikarka i fotografka freelance w Brukseli. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu i stypendystka Internews. Publikowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Krytyce Politycznej” i „Open Democracy”.
Zdjęcie: Mohamed El Bachiri.
Jako Salam Lab jesteśmy częścią wyjątkowego grantu i projektu edukacyjnego EMPATHY (Let’s Empower, Participate and Teach Each Other to Hype Empathy. Challenging discourse about Islam and Muslims in Poland), który zakłada kompleksowe i intersekcjonalne podejście do przeciwdziałania islamofobii w Polsce. Więcej na jego temat przeczytasz na naszej stronie salamlab.pl/empathy.
Projekt jest dofinansowany przez Unię Europejską. Wyrażone poglądy i opinie są jednak wyłącznie poglądami autora_ki lub autorów i nie muszą odzwierciedlać tych zamieszczonych w przepisach Unii Europejskiej lub Komisji Europejskiej. Unia Europejska oraz organ udzielający wsparcia nie mogą ponosić za nie odpowiedzialności.