„Naprzeciw nas szła grupa pijanych mężczyzn. Chciałem wtedy prosić mamę, by zdjęła hidżab, bałem się zaczepki. Spytała, czego się boję. Gdy jej odpowiedziałem, wskazując na ekipę na końcu alejki, zaśmiała się i powiedziała: »to oni powinni się bać nas«. »Dlaczego?« – zdziwiła mnie ta odpowiedź. »Bo to my podobno jesteśmy terrorystami«”. Elias Smurzyński, pół Polak, pół Irańczyk, o drodze do akceptacji swojego podwójnego pochodzenia.
Gdy myślę o tym, kim jestem dziś, czuję, jakby zostało to już dawno ustalone. Jakby było czymś naturalnym. Jakby nie mogło być inaczej – nie dlatego, że nie miałem wyboru – po prostu od początku było wiadomo, jaki to będzie wybór. Spędziłem łącznie kilka lat w Iranie. Moja mama jest Iranką, moi rodzice nierozerwalnie związani są z krakowską iranistyką.
Na pierwsze swoje zajęcia do Instytutu Orientalistyki chodziłem, gdy nie mieli mnie z kim zostawić, a byłem zbyt mały, by zostać w domu sam. W polskiej szkole podstawowej, do której chodziłem, co roku organizowano tydzień kultury. Podczas niego przez siedem dni odbywały się wydarzenia przybliżające zwyczaje wybranego akurat tego roku państwa. W trzeciej klasie wybrano Iran.
Dobranoc kapitanie
Przełożyłem wówczas na język polski opowiadanie Ahmada Akbarpura „Dobranoc kapitanie” (pewnie lepszym tłumaczeniem tytułu byłoby „Dobranoc generale”, ale pozwolę sobie nie ostudzać swojej dziecięcej finezji) – wydanie pełne błędów, nie tylko translatorskich, ale i ortograficznych – z polskiego miałem wtedy najwyżej naciąganą czwórkę. Bardzo dobrze pamiętam wieczór inaugurujący ten tydzień kultury: byłem ubrany w tradycyjną kamizelkę przywiezioną z Afganistanu przez ojca, w długą, białą koszulę i przepastne, kurdyjskie spodnie; stałem na stanowisku ze stosem wydrukowanych na zgiętym w pół papierze A4 i spiętych zszywaczem książeczek i dużą skarbonką. Pieniądze miały zostać przekazane szkole dla afgańskich dzieci i młodzieży w Karadżu.
Zdjęcia na stronie szkoły w moim stroju, który dla wielu moich rówieśników był komiczny, prześladowały mnie do liceum, bardzo się ich wstydziłem.
Długo przedstawiałem się jako Eliasz, używając spolszczenia swojego imienia zamiast budzącego podejrzenia o inność „Elias”, mimo że właśnie ten drugi wariant widnieje w moim akcie urodzenia, dowodzie osobistym i paszporcie. Często nawet ta przystosowana forma budziła serdeczną ciekawość, skąd mam takie imię. „Od rodziców”, odpowiadałem zwykle nieuprzejmie, ukracając niechcianą przeze mnie ciekawość. Najczęściej niechęć ta nie wynikała ze złych intencji pytających, a ze wstydu odpowiadającego. W gimnazjum ze względu na odziedziczone po mamie podkrążone oczy zostałem szybko posądzony o narkomanię. Rano, przed wyjściem do szkoły mroziłem łyżki i przykładałem je do oczu, by zmniejszyć ciemne obwódki. Wstydziłem się, gdy musiałem tłumaczyć wypowiedzi mojej mamy w szkole czy u lekarza. Wstydziłem się, gdy zaproszeni do domu koledzy ze szkoły patrzyli z niesmakiem na wyglądające dla nich dziwnie irańskie dania.
Kto jest tu terrorystą?
Któregoś dnia, gdy byłem dzieckiem, wracałem z mamą późnym wieczorem przez park.
Naprzeciw nas szła grupa pijanych mężczyzn. Chciałem wtedy prosić ją, by zdjęła hidżab, bałem się zaczepki. Zauważyła, że czuję się nieswojo, spytała, czego się boję. Gdy jej odpowiedziałem, wskazując na ekipę na końcu alejki, zaśmiała się i powiedziała: „to oni powinni się bać nas”. „Dlaczego?” – zdziwiła mnie niespodziewana odpowiedź. „Bo to my podobno jesteśmy terrorystami”.
Wesprzyj rodziny uchodźcze w Krakowie, wpłać na zrzutkę >>>
W liceum odważyłem się nosić czapkę z daszkiem z napisami po persku, choć dalej nie czułem się komfortowo z pytaniami o nią. Nieśmiało zacząłem opowiadać swoim najbliższym przyjaciołom o Iranie, mieszkaniu w nim i irańskiej kulturze, na ile ją w tamtym momencie znałem. Sytuacja w ciągu następnych dwóch lat nie pozwalała na wyjazd do Iranu, którego nie udało nam się odwiedzić przez długi okres po raz pierwszy od wielu lat. W tym czasie – podejrzewam, że z tęsknoty – zacząłem słuchać perskiej muzyki, czytać wiadomości po persku, szukać wszędzie namiastki pobytu w Iranie. Po prostu robiłem to, czego potrzebowałem.
Manifestacja części siebie
Równocześnie zacząłem interesować się współczesną kulturą brytyjską, w szczególności tworzoną przez imigrantów i imigrantki z drugiego pokolenia z Ghany, Nigerii, Jamajki, Konga, Barbadosu czy Gambii. Imponowało mi ich przywiązanie do swoich korzeni, odważne i dumne manifestowanie ich, bezpruderyjne promowanie swojej kultury, nietemperowane przez często uprzedzoną opinię publiczną. Ogromne wrażenie zrobił na mnie londyński muzyk Skepta, który odmówił przyjęcia wysuniętej przez Królową nominacji do Orderu Brytyjskiego Imperium. Rok później w rodzinnym stanie Ogun w Nigerii otrzymał honorowy tytuł wodza.
Inspirowany historiami tego rodzaju zacząłem pozwalać sobie na zrozumienie, akceptację, a ostatecznie manifestację tej długo tłumionej części siebie. Ten proces znalazł swą kulminację w decyzji, która była przecież od początku oczywista, a tak silnie wypierana: podjęcie drugiego kierunku – iranistyki. Wybór ten bardzo dużo dla mnie znaczył. Podpisanie dokumentów rekrutacyjnych było dla mnie dowodem zacieśnienia relacji między sobą a swoim pochodzeniem. Relacji, która była dla mnie trudna i wstydliwa przez długi czas.
Czas na Iran
Teraz zanurzam się w niej najgłębiej, jak potrafię. Gram DJ sety z irańską muzyką w lokalach z polskim piwem. Współorganizuję w nich obchody perskich świąt. Uczę perskojęzyczne osoby uchodźcze polskiego. Piszę o historiach osób z podobnymi doświadczeniami, dziś również dzielę się swoją. Jestem gotowy przejść z mamą przez każdy park, w każdą noc, naprzeciw każdej grupy, wniebogłosy rozmawiając po persku. Mam zamiar pogłębiać znajomość kultury, historii, języka, tradycji i religii świata, do którego należę. Bezwstydnie je promować, krzycząc o nich dumnie i donośnie. „Ciapak, małpa, efendi” – słyszałem już wszystko. Nie czuję urazy. Tak, to ja, a o co chodzi?
Na nagrobku mojej głęboko wierzącej babci znajduje się jej ulubione powiedzenie, które rzucała w szczególnie trudnych chwilach: Harczi choda michad gaszange – wszystko, czego chce Bóg, jest piękne. Zawsze mnie martwiło, zdawało mi się, że jest równoznaczne z podporządkowaniem się przeciwnościom. Nie wiem, czego chce Bóg, ale wiem, czego ja chcę. Mogę się starać i jeśli on tego zechce, będzie pięknie. A jeśli podejmuję decyzje w szczerej zgodzie z prawdziwym sobą, zawsze jestem we właściwym miejscu o właściwej porze.
Jeśli więc czujesz, że wiesz, gdzie jest Twoje miejsce i kiedy jest Twój czas, nie wahaj się ani przez chwilę.
Elias Smurzyński – student iranistyki i prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan prawa karnego, boksu tajskiego i dziennikarstwa gonzo.
***
Jako Salam Lab jesteśmy częścią wyjątkowego grantu i projektu edukacyjnego EMPATHY (Let’s Empower, Participate and Teach Each Other to Hype Empathy. Challenging discourse about Islam and Muslims in Poland), który zakłada kompleksowe i intersekcjonalne podejście do przeciwdziałania islamofobii w Polsce. Więcej na jego temat przeczytasz na naszej stronie salamlab.pl/empathy.
Projekt jest dofinansowany przez Unię Europejską. Wyrażone poglądy i opinie są jednak wyłącznie poglądami autora_ki lub autorów i nie muszą odzwierciedlać tych zamieszczonych w przepisach Unii Europejskiej lub Komisji Europejskiej. Unia Europejska oraz organ udzielający wsparcia nie mogą ponosić za nie odpowiedzialności.