Brytyjski reporter Johny Pitts postanawia objechać Europę i największe miasta w większości byłych imperiów kolonialnych w poszukiwaniu Afropei
Towarzyszy mu jego osobista historia oraz lektury związane z miejscami, do których się udaje. W „Afropejczykach” reporterską relację uzupełnia rozległa wiedza historyczna, tło społeczne i dźwięki muzyki. To prawdziwe kompendium wiedzy, której niestety nie zdobywamy w szkołach, bo historia czarnej Europy wciąż nie jest historią, o której Stary Kontynent chciałby i potrafiłby opowiadać.
Afropejski flaner
Termin „Afropejczycy” został ukuty w latach 90. przez Davida Byrne’a i belgijsko-kongijską artystkę Marie Daulne, wokalistkę zespołu Zap Mama, na określenie osób czarnoskórych pochodzących z Europy, które czerpią z obu kultur. To słowo sprawiło, że autor po raz pierwszy, jak pisze, pomyślał o sobie jako o „niepodzielnej całości bez dywizu”. I choć dążenie do homogenizacji czarnoskórego i europejskiego doświadczenia jest stereotypizujące, tutaj staje się ono, jak pisał w recenzji dla Znaku Karol Kleczka, jedynym sposobem na przeciwstawienie się asymilacji, która wypycha różnorodność poza swoje granice. Istotnie, podmiot domaga się dookreślenia. Choć początkowo Pitts postrzegał społeczność afropejską bardzo afirmatywnie, w duchu migracyjnego „success story”, szybko zrozumiał, że to też osoby pozbawione statusu, „niegrzeczni chłopacy”, którym nikt nie dał szansy się rozwinąć. Również takim ludziom oddaje w reportażu głos.
„Książka powstała na kanwie samodzielnej niskobudżetowej wyprawy – niezależnej podróży w stylu czarnoskórego przedstawiciela klasy pracującej”. Johny Pitts to zarówno autor i bohater tej opowieści. Takie połączenie w reportażach nie zawsze się udaje: tekst często staje się pretensjonalny, a piszący za bardzo skupia się na swoich odczuciach. Tu jest odwrotnie, bo „swój pisze do swoich i innych o tym, co swoje”. Tożsamość jednostki staje się elementarną składową punktu widzenia narracji. Pitts jedzie więc nie tylko, by poznać Afropeę, ale i poznać samego siebie. Bycie w drodze umożliwia ułożenie myśli.
Autor urodził się na północy Anglii w czasach rządów Margaret Thatcher. Wraz z ojcem – afroamerykańskim gwiazdorem estrady, który wyemigrował z USA i matką Irlandką mieszkał w Sheffield, robotniczej i wielokulturowej dzielnicy Fifth Park. I to tutaj zaczyna się jego pięciomiesięczna podróż. Albo jeszcze wcześniej: w Bristolu, skąd najprawdopodobniej pochodzili jego przodkowie i Robert Pitts, posiadający plantacje i niewolników w Karolinie Południowej. Patrząc na innych mieszkańców Fifth Park i to, jak potoczyły się ich losy, reporter podkreśla, że „jedna wyraźna różnica między nami polegała na tym, że moi rodzice zapewnili mi względnie dom (…). Za sprawą ojca trochę podróżowaliśmy, nie z konieczności, tylko rekreacyjnie, ponieważ razem z mamą jeździliśmy go oglądać na scenie w różnych częściach kraju, a czasem też za granicą. Dzięki tym regularnym wyjazdom miałem szansę zobaczyć na własne oczy, a nie tylko na ekranie, wielki świat daleko wychodzący poza granice Fifth Park, więc moja definicja sukcesu nie opierała się na tamtejszej mikropolityce, przejawiającej się na przykład w tak zwanej wojnie dzielnic, kiedy »moja« strefa S5 toczyła zacięty bój z sąsiednią S3, co doprowadziło do serii brutalnych ataków, a nawet zabójstw”.
Nie wszyscy jego koledzy mieli tyle szczęścia: niektórzy z nich nigdy nie wyrwali się z dzielnicy, bo „presja i traumy związane z byciem czarnoskórą osobą, która próbuje wieść uczciwe, przyzwoite życie w patologicznie rasistowskim kraju okazały się ponad ich siły”. Autor wywodzący się z drugiego pokolenia migrantów dzięki wykształceniu i statusowi społecznemu rodziny może pokusić się o wyprawę. Nocuje w tanich hotelach, choć czasem pozwala sobie na ekstrawagancję. Właściwie pobyt w każdym opisanym mieście, a jest ich siedem, dostarcza wielu anegdot. Pitts włóczy się czasem jak flaner. Patrzy bardzo uważnie, zaczepia przypadkowo napotkanych ludzi, nie boi się pytać i drążyć.
Czy Banksy jest muzułmanką?
Podróż jest intensywna. W stolicy Francji zapisuje się na wycieczkę po czarnym Paryżu, podczas której jest świadkiem rasistowskich zachowań Afroamerykanów wobec czarnoskórych francuskich migrantów. Poczucie obcości jest więc czymś pierwotnym, niezależnym od przynależności i tożsamości.
W Brukseli zostaje oskarżony o kradzież z powodu swojego wyglądu. Tymczasem Pitts zaczepia po prostu kolejnego rozmówcę, który jest w posiadaniu laptopa. W tym samym momencie próbują go okraść Marokańczycy. Tu też odwiedza Królewskie Muzeum Afryki Środkowej, miejsce naznaczone ręką kolonizatora, gdzie okazuje się, że jeszcze gorsze od nadmuchanych skór afrykańskich zwierząt są współczesne zdjęcia tzw. zachodnich fotografów egzotyzujące afrykańskie państwa. W stolicy Belgii fantazjuje o tym, co by było, gdyby Banksy okazał się muzułmanką z tzw. Bliskiego Wschodu. No właśnie, co by było?
Podobają Ci się nasze treści? Wesprzyj nas finansowo!
Kolejne przystanki to Amsterdam i Berlin, gdzie autor przypomina o kolonizatorskiej przeszłości Niemiec i sprawie gastarbeiterów z Turcji, a w Sztokholmie przekonuje się, że Szwecja nie jest aż tak przyjazna dla osób o odmiennym pochodzeniu, niż mogłoby się wydawać. Skandynawskie państw uprawia politykę „pasywnego apartheidu” (określenie pochodzące od przewodniczącego Komisji do spraw Równości i Praw Człowieka Trevora Phillipsa), przyjaznej segregacji zarówno kulturowej, jak i rasowej, gdzie większość czarnoskórych osób pozostaje w miastach, nie mając dostępu do ich centrów czy do wsi.
Afrykańskie korzenie Puszkina i rozczarowany Frantz Fanon
O siebie boi się w Moskwie. Ale słusznie odnotowuje słowami pewnej dziewczyny, że kobiety przecież obawiają się nocnych spacerów w samotności niemal w każdym miejscu na ziemi. „W 1991 roku, na krótko przed upadkiem Związku Radzieckiego, na rosyjskich uniwersytetach studiowało około pięćdziesięciu tysięcy studentów z Afryki”. Pitts również spotyka studentów z Afryki i są oni według niego pełni rezygnacji, smutku i przepełnieni wszechogarniającym poczuciem beznadziei w kraju, gdzie rasizm przyjmuje jedną z brutalniejszych form.
Mimo że Afropea – w przeciwieństwie do Ameryki – nie ma swoich bohaterów, reprezentują ją postacie takie jak Aleksander Dumas albo Aleksander Puszkin. Czy patrząc wcześniej na twarz Puszkina, wybitnego rosyjskiego pisarza, dostrzegaliście jego odmienne rysy? Otóż jego pradziadek, Abraham Hannibal został podarowany jako niewolnik carowi Piotrowi Wielkiemu. Zerknijcie na jego portret – wygląda niemal jak bohater z serialu Bridgertonowie.
Według napisanej przez Puszkina powieści „Murzyn Piotra Wielkiego”, pradziadek pochodzić miał z Abisynii. Został porwany w wieku 7 lat, ale dzięki niezwykłej inteligencji wkupił się w łaski cara, który miał się nim opiekować jak własnym synem i wysłać go do francuskiej szkoły kadetów, a potem prestiżowej akademii wojskowej Ludwika XV. Po śmierci cara popadł w niełaskę księcia Mienszykowa, który zesłał go na Syberię. Na szczęście po trzech latach został jednak ułaskawiony i resztę życia spędził jako gubernator, generał oraz właściciel ziemski, dożywając 85 lat. Jak pisze Pitts, Puszkin przekroczył granice swojego pochodzenia, osiągnął sukces, bo nie tkwił nigdy w ramach dyskryminacji czy lęku przypisywanym często niesłusznie osobom o mieszanym pochodzeniu.
Oczywiście w tej recenzji serwuję Wam zaledwie krótką przebieżkę po doświadczeniach młodego reportera. Po przerwie w Rzymie Pitts pozostaje w cieplejszych klimatach, zwiedzając dom Jamesa Baldwina na Riwierze Francuskiej i pochylając się nad losem odrzuconego przez białych Francuzów filozofa Frantza Fanona, który walczył w armii de Gaulle’a wraz z pozostałymi obywatelami kolonii. Jak możecie się domyślić, czarnoskórych żołnierzy stanowiących ⅔ grupy nie chciano pokazać jako zwycięzców. Europa zamordowała ich miłość do Francji.
Odcienie szarości
Kresem podróży są Marsylia, Lizbona, a potem Gibraltar, z którego Pitts symbolicznie próbuje dostrzec Afrykę (co ilustruje piękna fotografia reportera-bohatera z wielkim afro na tle bezkresu morza). Niestety pogoda udaremnia ten pomysł, jakby próbując pokazać, że przecież Afryka jest w Europie i nie trzeba nigdzie spoglądać. Z resztą zdjęcia są kolejnym bohaterem tej książki. Każdy z rozdziałów rozpoczyna monochromatyczna fotografia, poza tym rozsiane są one też i w środku rozdziałów.
To czarno-białe migawki z podróży, fotografie uliczne, z barów, protestów, koncertów. Umieszczając siebie na ostatnim zdjęciu książki autor niejako się podpisał, po raz kolejny podkreślając, że i on jest elementem tej opowieści. Czerń i biel, będące motywem przewodnim książki, znajdują tu odzwierciedlenie w formie wizualnej jeszcze bardziej ukazując, że nie, świat nie jest czarno-biały. To tylko spojrzenie ukształtowane przez imperialną narrację jest ograniczone. Jest przecież szarość.
I to właśnie te odcienie szarości są wartością dodaną wyprawy Pittsa.
„Afropejczyk to człowiek noszący w sobie transgresyjne opowieści, hybrydowe historie i skomplikowaną lojalność kulturową”. Dlatego też to reportaż bardzo „salam-labowy”. Jedyne, co mogę mu zarzucić, ale może to kwestia tłumaczenia, to fakt, że zamiast „Indusów” – obywateli Indii, pojawiają się na jego kartach „hindusi”– wyznawcy hinduizmu. Nie każdy Indus jest w końcu hindusem.
To też reportaż bardzo silnie pokazujący, że rasizm nie bierze się tylko z kategorii rasy, ale że jego podwaliny stanowi również system klasowy. Przedmieścia przecież często są miejscami wygnania, a separacja to nie wybór, lecz przymus. Przemoc i gniew migrantów i migrantek wynikają z poczucia odrzucenia, życia, w którym ciągle ma się pod górkę i zarabia na rodzinę, do której nie można wrócić, bo wstyd wiążący się z powrotem byłby nie do uniesienia. Dostaje się też kapitalizmowi, który „z samej swej natury jest systemem rasistowskim. Sprowadził Afroamerykanów, a tym samym także afroamerykańską kulturę, do roli towaru, wchłaniając jej radykalne tradycje i czyniąc z nich część szeroko pojętego American dream – przemówienia Martina Luthera Kinga wykorzystuje się dziś do reklamowania telefonów komórkowych, a obrazy z dawnych marszów i demonstracji służą do sprzedawania coca-coli”.
Chcielibyśmy, by nasze społeczeństwa były transkulturowe, czyli, jak pisał Wolfgang Welsch, takie, w których kultury nie są już rozumiane jako wyspy czy kule, lecz sieci wzajemnych relacji i powiązań. Tymczasem, jak zauważa Pitts, w Europie jesteśmy raczej na etapie wgryzania się w wielokulturowość, sytuację, gdzie w jednym społeczeństwie współegzystują różne kultury, i może przechodzimy dopiero do etapu interkulturowości, w którym dialog interkulturowy może załagodzić konflikty kultur. Szarość jest w nas równie silna, jak i oddzielające nas od siebie dychotomie. Musimy tylko jako społeczeństwa – polskie i europejskie – nauczyć się ją dostrzegać. Dlatego też, jeśli statystyczny Polak czyta jedną książkę rocznie, dobrze by było, gdyby wybrał właśnie tę.
Johny Pitts, Afropejczycy. Zapiski z czarnej Europy, tłum. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Wydawnictwo Szczeliny, Kraków 2023, s. 520.