Mały Siawasz ma wadę wymowy. Jąka się, gdy ze spuszczonym wzrokiem, powoli i bełkotliwie wypowiada zdanie, które wybrzmiewa prawie zupełnie niejasno. „Mój tata nie kłamie” – mówi do kobiety, od której zależy wolność jego ojca. „Wiemy, synku” – odpowiada współczująco kobieta. „My po prostu nie rozumiemy, co on mówi”
„To społeczeństwo, w szczególności kobiety, przeszło dotąd przykrą i bolesną drogę, a teraz wszystko wyraźnie dotarło do punktu zwrotnego” – napisał niedawno Asghar Farhadi w instagramowym poście nawołującym do solidaryzowania się z protestującymi Irankami i Irańczykami. Mimo, że jego film „Bohater” dotyka tematyki niezwiązanej z mającymi miejsce od tygodni w Iranie protestami, jest bardzo cenny dla zagranicznej odbiorczyni czy odbiorcy z innej przyczyny. Stanowi przejrzyste okno na niuanse autentycznej irańskości. Pozwala nam się do niej zbliżyć i zrozumieć lepiej.
Irańska grzeczność
Przywitania, powiedzenia, poczęstunki, zwyczaje, mimika i sposób negocjacji są wzięte prosto z tradycyjnego, irańskiego domu. To, że Rahim, główny bohater, podczas przywitania z wyżej postawionymi od siebie zawsze kładzie dłoń na swojej piersi i lekko, ale ostentacyjnie podnosi się z miejsca. To, że tamci natychmiast nalegają by usiadł: „befarma, befarma” – „proszę, proszę”. Że urzędnik w całej swej surowości częstuje Rahima kostką cukru do herbaty. Że kierownik więzienia przekonuje go sztucznym, łagodnym uśmiechem i charakterystycznie modulowanym głosem, który brzmi, jakby mówił o jakiejś błahostce, a nie jego wolności. To, jak nikt nigdy nie wyraża swoich pretensji wprost, ale zadaje grzeczne i sugestywne pytania, by zmienić swoje niewygodne położenie.
„Bohater” to master class z ta’arofu – irańskiej szkoły etykiety i obyczajów. Roznoszenie przez syna zupy asz sąsiadom, by świętować powrót ojca. Częstowanie strażników więziennych ciastkami przez właśnie zwolnionego więźnia. Strojenie bębna tombak poprzez podgrzewanie jego naciągu nad kuchenką gazową. Uprzejmy, roztropny i wąsaty taksówkarz. Scena rodzinnej kolacji, podczas której dzieci tańczą do klasycznego, granego na tombaku rytmu. Sceny są tak prawdziwe, że mogły sprawić, że niejeden Irańczyk zatęsknił za swoim domem. Filmu jednak nie można traktować jako pełnoprawnego dokumentu z życia w Iranie. Był tam co prawda kręcony, lecz właśnie z tego samego powodu wynikać mogą pewne ograniczenia. Tym właśnie, być może, spowodowana jest niespodziewana łagodność filmowych służb więziennych i podejrzany brak choćby przytulenia się ze swoją partnerką po wyjściu głównego bohatera na przepustkę z więzienia.
Bezkompromisowe wcielenie Farhadiego
Styl reżyserski Asghara Farhadiego kojarzy mi się z fontem Arial. Jest prosty, pozbawiony ozdobników i efektywnie przekazuje informacje. Jego wyjątkowość nie opiera się na wizualnie charakterystycznych rozwiązaniach, a na opowiadanej historii. To wielkie dylematy i zwykli ludzie, których losy są pospolicie niecodzienne. Filmy Farhadiego to kino niemal dokumentalne: skrzętnie i sprawiedliwie raportujące wydarzenia, które dzieją się naprawdę, nieustannie i wszędzie. Są precyzyjnym obrazem zupełnie zwyczajnego życia, razem z całym jego zagmatwaniem, wieloznacznością i konsekwencjami.
„Bohater” to chyba najpełniejsze i najbardziej wnikliwe dzieło Farhadiego. Dwukrotny laureat Oscara (za filmy „Rozstanie” i „Klient”) zdaje się ostatecznie zebrać na odwagę, by wdrożyć w życie swoją filozofię w pełnej okazałości. Nie idzie już na żadne kompromisy poświęcające autentyczność na rzecz czytelności, co – z perspektywy tej, najnowszej produkcji – zdawał się robić w „Kliencie”.
Spryt czy głupota?
Postacią, której losy stanowią punkt wyjścia dla historii „Bohatera”, jest wspomniany Rahim. Odbywa karę pozbawienia wolności za dług, którego, jak mówi, nabawił się podczas próby rozkręcenia własnego biznesu. Na horyzoncie pojawia się możliwość jego spłaty i wcześniejszego zwolnienia z więzienia, co jednak wymaga podjęcia moralnie wątpliwej decyzji. Rahim nie jest jednak stanowczym człowiekiem. Zdaje się być wręcz nieporadny. Poznajemy go, gdy podbiega niezręcznie do autobusu, który mu odjeżdża. W jednej ze scen więzienni zarządcy mówią mu, że jest albo najsprytniejszym, albo najgłupszym człowiekiem na świecie. Rahim odpowiada: „gdybym był najsprytniejszym człowiekiem na świecie, to nie byłbym w więzieniu”, co samo w sobie jest całkiem sprytną odpowiedzią. Przy pomocy tego rodzaju niejednoznaczności reżyser nie pozwala oglądającym na ani gram pewności, co do słów wypowiadanych przez postaci na ekranie.
Przez dwie godziny śledzimy wybory Rahima, który stara się wywalczyć dla siebie wolność, pozostając przy tym w zgodzie z sumieniem własnym, ale też kolektywnym. Ważnym motywem w jego usiłowaniach jest aberu – irańskie pojęcie dobrego wizerunku, które zajmuje w tej kulturze istotne miejsce. Starając się o rozejm pomiędzy aberu a własnymi celami, Rahim odbija się od systemów, które zdają się decydować za niego: rodzina, wierzyciel, współwięźniowie, zarządcy więzienia, Bóg, telewizja, przyszła żona. Jeden z współwięźniów Rahima, zawiedziony brakiem jego decyzyjności, prowokuje bohatera. Naśmiewa się z niego, a gdy ten zdobywa się na konfrontację bezpośrednio nakazuje, by ten go uderzył.
Węzeł gordyjski
Postaci mają ograniczoną wiedzę, zaufanie i własne tajemnice, pomiędzy którymi zmuszone są wspólnie i wzajemnie lawirować, przez co każda z nich jest dla swojego wątku narratorem niewiarygodnym. Żaden z bohaterów nie ma szczególnie złożonego charakteru: dostają tylko wystarczającą ilość kontekstu, by zasugerować, że istnieją też poza filmem. Żyją w swoim świecie i mają własne zadania również poza okiem kamery. Żadne nie jest pełnoprawnym protagonistą: nim jest ich wspólna historia. Systematycznie wprowadzane nowe wątki plotą i zagęszczają sieć nieporozumień, niedomówień i wątpliwości. Nie plotą ich misternie i delikatnie: to nie isfahański dywan, a raczej gordyjski węzeł, znajdujący się gdzieś na dalszym kilometrze tej samej drogi co „Proces” Kafki i „Uncut Gems” braci Safdie.
Podobnie jak te dzieła, “Bohater” przedstawia złożone sytuacje, które zdają się być bez wyjścia. Wymagają od bohatera bezsensownej tułaczki, podczas której o mało czym decyduje samodzielnie i jest zdany na łaskę okoliczności. Farhadi jednak ogałaca ten motyw z oniryzmu Kafki i wizualnej poetyki Safdich, osiągając równocześnie ultrarealistyczny i nieklarowny obraz.
Gra aktorska, muzyka i zdjęcia nie kradną uwagi przebojowością. Nieinwazyjnie współgrają, zajmując instrumentalne położenie w stosunku do opowiadanej historii. Nie wynurzać z niej widza – to ich główny cel. Szczątkowa ścieżka dźwiękowa jest prawie w całości wkomponowana w świat przedstawiony – gdy słyszy ją widz, grają i słyszą ją też postaci. Aktorzy i aktorki są w pełni wiarygodni: każdy ich uśmiech, skinienie głową i pokazanie palcem jest na przekór prawdziwe i stosowne. Ujęcia urzekają swym prostym pięknem tylko wtedy, gdy muszą – czyli rzadko, a nawet wtedy są subtelne: Asghari wzorowo zaaranżował ostatnią scenę filmu. Mimo że reżyser bazuje na najbardziej podstawowych zasadach kompozycji, sekwencja robi ogromne wrażenie.
Etyczne miraże
W „Bohaterze” Asghari porzuca całkowicie ścieżkę czarnych, białych, a nawet szarych postaci. Zamiast tego są przezroczyste, otwarte na przyjęcie dowolnej projekcji widza lub widzki. Każda idzie na moralne kompromisy, a film wyposaża nas w ilość perspektyw, która pozwala na dowolną konfigurację ich potępiania i usprawiedliwiania. Farchonde, partnerka Rahima, kłamie, ale w jego obronie. Brat Farchonde jest wobec niej despotyczny, ale by zapewnić jej bezpieczeństwo. Wierzyciel Bahram jest surowy, ale w obronie własnego interesu. W końcu właścicielka znalezionej przez Rahima zguby: oszustka albo roztropna kobieta, chroniąca się przed problemami w domu. Wątki są kreowane i porzucane, niekiedy stanowią tylko sugestię kontekstu, choćby był kluczowy dla oceny sytuacji. Pozostawiają po sobie posmak niespełnienia, co stymuluje do tworzenia założeń. Pozwalają one reżyserowi na wodzenie oglądających za nos, niwecząc ich pewność co do każdego faktu.
„Bohater” to szalenie otwarty film, co może sprawiać trudność, a nawet męczyć. To dzieło antyeskapistyczne. Nie tylko nie pozwala na ucieczkę od codzienności, ale każe się z nią konfrontować. Bez trzymania za rękę, wskazówek, słów otuchy o cenności tego zderzenia, a w końcu – bez jego oceniania. To kino moralnej neutralności, w którym morał jest tam, gdzie widz go sobie zrobi i jest taki, jaki sobie wybierze. A możliwości jest bez liku. Nie wiem, czy „Bohater” to najgłupszy, czy najsprytniejszy film. Ale to na pewno najprawdziwszy film, co dla mnie czyni go najpiękniejszym.
Elias Smurzyński – student iranistyki i prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan prawa karnego, boksu tajskiego i dziennikarstwa gonzo.