Polska przyjęła 14 tysięcy uchodźców. W 1948 roku


Czy to możliwe, że już w 1948 roku przybywali do nas uchodźcy z Grecji? Dionisios Sturis pokazuje, że tak. W książce „Nowe życie. Jak Polacy pomagali uchodźcom z Grecji” czasy odległe stają się bliskie. Ten reportaż to lekcja wielokulturowości, ale także empatii. Sturis jest czuły na tematy migracyjne i uchodźcze, bo to część jego historii. 

Rozpoczynasz życie od nowa z dnia na dzień. Doświadczają tego m.in. Ukraińcy i Ukrainki, którzy uciekają do Polski przed rosyjską agresją. To nowe życie trwa często w zawieszeniu, w chęci powrotu i próbach łapania tego, co tu i teraz. To nowe przychodzi w różnych momentach, zwykle niechciane i obce. Nieoczekiwane. Ile razy je dostajemy? 

Odległe daty

Rok 1948 i 2021 – co łączy te dwie odległe daty? Pierwsza z nich rozpoczyna historię 14 tysięcy osób uchodźczych, Greków i Macedończyków, w przeważającej liczbie dzieci, którzy po drugiej wojnie światowej, z powodu wojny domowej i prześladowań w swoich krajach, znaleźli schronienie w komunistycznej Polsce. 2021 to początek historii uchodźców i uchodźczyń z Syrii, Iraku, Afganistanu, przerzucanych przez druty, wrzucanych na bagna i nierównej walki niewielkiej grupy aktywistów i aktywistek o ratowanie ich życia. A to wszystko w poczuciu bezsilności wobec stanowiska władz wolnej Polski. Pogranicze polsko-białoruskie to nadal scena dramatu.

Przed 74 laty, w 1948 roku, Grecy i Greczynki nie spotkali się z dyskryminacją ani niechęcią. Zamieszkali obok polskich sąsiadów. Na początku trzymali dystans. Z czasem stawali się częścią lokalnych społeczności. Ich ciemniejsza skóra, czarne włosy i niezrozumiały język budziły ciekawość, ale wśród Polek i Polaków widać było otwartość. Nie chodzi tu o idealizowanie tamtego czasu, Sturis podkreśla, że cała akcja przyjmowania osób uchodźczych była utrzymywana w tajemnicy. Jak to możliwe? Nie nagłaśniano jej, pozwolono, by mieszkańcy i mieszkanki dolnośląskich czy podkarpackich miasteczek sami któregoś dnia zobaczyli, jak poszerzają się granice ich społeczności i sami odkryli, że nie trzeba się bać. Podświadomie szukam tu jednak czegoś, co rozbije ten obraz, jestem ciekawa, gdzie są w nim rysy, szczeliny. 

„Na powojennej mapie Polski roiło się od greckich wysp – większych i mniejszych. Wszystkie one tworzyły rozproszony archipelag, osobny miniświat, który wybuchł nagle i niespodziewanie, rozrastał się i powoli tężał, początkowo wyraźnie odmienny, choć w tej samej Galaktyce, a z upływem czasu zaczął zbliżać się do polskiego megaświata i go przenikać” – czytam.

Sturis mówi też dużo o historii bratobójczego konfliktu w Grecji, o którym tak mało wiemy. Od 1948 roku na temat tej wojny domowej nie powstała w Polsce, ani nie została przetłumaczona na język polski, żadna książka. Autor pokazuje, jak to możliwe, że po dramacie II wojny światowej, przychodzi kolejny. 

Migracja to nie zbrodnia. Polska stała się domem dla Greków, a Tanzania dla Polaków. Dlaczego akurat Tanzania? Dowiedz się na Salam Lab.pl >>>

Oficjalna akcja łączenia rozdzielonych rodzin uchodźczych rozpoczęła się dopiero po 5 latach. Powroty, tak wyczekane przez wielu, były możliwe od 1974 roku na fali odwilży po upadku prawicowej junty „czarnych pułkowników”. Te połączone światy jednak nie zniknęły. Osoby o greckich i macedońskich korzeniach nadal są częścią naszych mikrospołeczności. Warto posłuchać tych, którzy wciąż pamiętają ten moment zderzenia ze swoim nowym życiem tutaj. 

Dionisios Sturis uzupełnia i aktualizuje historie osób z doświadczeniem uchodźczym. Aktualizuje je także w tym sensie, że odnosi do sytuacji, z którą jako społeczeństwo mierzymy się teraz. W tych opowieściach dużo jest samego autora, momentami odnoszę wrażenie, że może zbyt dużo. Towarzyszymy mu więc w tym chodzeniu po śladach, gubieniu wątków i splataniu ich na nowo. 

Nie rodzimy się rasistami

W książce, jak w lustrze, przyglądamy się sobie. „Nie koi ani nie uspokaja, że niechętna uchodźcom z krajów globalnego południa jest dziś – w mniejszym lub większym stopniu – cała Europa” – pisze we wstępie Artur Domosławski. Nie rodzimy się rasistami, czy ksenofobami, do tej wrogości wobec drugiego człowieka, definiowanego jako „Innego”, przyucza się nas. Ta szkoła, z którą konfrontuje się każdy, jest zbudowana na przesądach. Ważne jest to, co z nimi zrobimy. 

Sturis jest czuły na tematy migracyjne i uchodźcze, bo to część jego historii. „W tych wszystkich spotkanych ludziach, o których pisałem w gazetach lub opowiadałem na antenie radia, widziałem moją babcię Marię i innych uciekinierów z Grecji, a w ich dzieciach pałętających się pod nogami – małą ciotkę Kiriaki albo mojego ojca. Ich wszystkich wojna zmieniła w uchodźców: wygoniła z domów, z obszaru własnej kultury i języka, wybrudziła im twarze, upodliła, wymęczyła, zdała na łaskę i niełaskę obcych ludzi i państw, zrobiła z nich żebraków” – pisze. Ja jestem czuła na historie kobiet: bojowniczek, partyzantek i krzątaczek codzienności, które ten nowy świat dzień po dniu oswajały. Szukam ich między wersami. Znajduję. Jak tę pani Marty, co z koleżanek woli te dawne z partyzantki, niewidziane blisko siedemdziesiąt lat, bo pewnie nie żyją, a o tym, jak walczyła w lesie, choć sama niedosłyszy, opowiada szeptem, jakby się bała, że słowa wciąż są niebezpieczne. 

Te indywidualne historie w trakcie lektury stają się bliskie. Bliskie także w tym sensie, że doświadczenie uchodźcze, w każdej chwili może się stać doświadczeniem każdego z nas. Ta książka działa jak plaster na skaleczone serce. Jest dobra do oswajania lęków. 

Zabierzcie ją na wakacje. Podsuńcie komuś, kto może się bać.

Tekst powstał we współpracy z wydawcą książki, Wydawnictwem Poznańskim. 

#



Najnowsze publikacje