Farah ma 20 lat. Jest Afganką, ale od niedawna mieszka z matką i rodzeństwem w Stambule. Przenosiny do Turcji były kosztowne, bo za wizy trzeba sporo zapłacić. Żeby nie czekać na dokumenty wiele lat, niemalże konieczne jest korzystanie z prywatnych biur podróży, które pobierają dodatkowe opłaty – w praktyce łapówki. Turcja była jednak tylko przystankiem na trasie do ostatecznego celu. Dla Farah wyjazd z Afganistanu do Europy nie zamykał się w pytaniu „czy”, tylko „kiedy”. Miała dość zaczepek mężczyzn na ulicach Kabulu i przymusu noszenia znienawidzonych workowatych ciuchów. Zdała celująco standaryzowany test z angielskiego. Chciała być wolna
Ale wolność nie przychodziła. Gdy udało jej się dotrzeć do Stambułu z rodziną, Farah skończyły się pieniądze, dzięki którym mogłaby opłacić przemytników przerzucających ludzi z Turcji do Grecji. Ze swoją najlepszą przyjaciółką Szirin, także uchodźczynią z Afganistanu, ułożyły plan b. Wiedziały, że ONZ przyjmuje wnioski o przesiedlenie na Zachód. Osoby, którym się poszczęściło, mogły wyemigrować do Stanów Zjednoczonych albo Kanady. Jeśli kobietom uda się przekonać urzędników, że ich przypadek jest wystarczająco beznadziejny, zakosztują wolności po raz pierwszy w swoim życiu. Ale musiały mieć przekonującą historię, która poruszy serca znudzonych pracowników ONZ.
Migranci i migrantki starający się o prawo do przesiedlenia wiedzą, ile zależy od „przypadku” danej osoby. Opłaca się być prześladowaną chrześcijanką albo chrześcijaninem. Dobrze jest udawać Syryjczyka albo Syryjkę. Ale najlepiej być osobą LGBT+. Urzędnicy i urzędniczki na takie „przypadki” patrzą łaskawym okiem. Farah słyszała nawet o prawniku z Ankary, który za kilka tysięcy dolarów mógł opracować „złoty przypadek”, zapewniający pozytywne rozpatrzenie wniosku.
Szirin i Farah nie mogły sobie finansowo pozwolić na pomoc prawnika-cudotwórcy. Postanowiły więc udawać parę lesbijek. Do Szirin ta nowa tożsamość nawet pasowała, bo młoda kobieta nosiła zawsze męskie ubrania, włosy obcięte na krótko, kurtkę bomberkę ze sztucznej skóry. Jeśli urzędniczka stereotypowo myśli o lesbijkach, mają szansę. To może się udać.
Historia Farah i Szirin skończyła się dobrze: kobietom po miesiącach starań udało się dotrzeć na Zachód. Ile osób nadal czeka, by ich wniosek o przesiedlenie został rozpatrzony?
Byle nie do obozu Moria
To tylko jedna z wielu migranckich historii zawarta w książce Matthieu Aikinsa „Nadzy nie boją się wody” Wydawnictwa Znak. Dziennikarz postanowił towarzyszyć swojemu przyjacielowi Omarowi, afgańskiemu tłumaczowi, w drodze przez szlak przemytników, który wiedzie do Europy. Aikins wcielił się w rolę Afgańczyka Habiba, który ucieka ze swojego kraju przed wojną. Podróż do „lepszego świata”, którą można pokonać w kilkanaście godzin samolotem, zabrała im ponad pół roku. Droga, inaczej niż w pierwotnym planie reportera i jego przyjaciela, wiodła przez osławiony obóz Moria na greckiej wyspie Lesbos, który później spłonął w 2020 roku. Omar i Habib na własnej skórze przeżyli chłód w przemokniętym od deszczu namiocie, rozgoryczenie, gdy nie starczyło dla nich racji żywnościowych, i choroby trawiące regularnie ludzi w „więzieniu Moria”.
Po relacji Aikinsa „Moria” zaczyna brzmieć bardziej jak „Mordor”.
Aikins pochyla się z empatią nad swoimi bohaterami i bohaterkami. Każdy i każda z nich mają swoje powody, by opuścić swoją ojczyznę. Syryjczycy i Syryjki uciekają przed wojną. Afgańczycy i Afganki przed talibami. Erytrejczycy i Erytrejki przed dyktaturą. Pakistańczycy i Pakistanki przed homofobią i mizoginią. Kto ma prawo rozsądzać, który z powodów ucieczki jest przekonujący, a który nie?
To książka, która dogłębnie pokazuje, że szukanie lepszego życia jest zwyczajną, racjonalną decyzją. Każdy i każda z nas podejmuje takie starania. Z tą różnicą, że aby lepsze życie osiągnąć, Europejczycy i Europejki zmieniają pracę, odcinają się od toksycznej rodziny albo przenoszą się na wieś. Dla Afgańczyka, który mieszka w kraju rządzonym przez talibów, a jego bezpieczeństwo jest zagrożone, to nie wystarcza.
Męska odyseja
Mimo, że reportaż Matthieu Aikinsa zrobił na mnie ogromne wrażenie, nie mogę jednak nie wspomnieć o straconej szansie na wzbogacenie obrazu uchodźstwa w Europie i Azji Zachodniej. Zdecydowanie za mało jest tu opowieści kobiet. Historia Farah i Szirin, razem z historią matki Mariam, stanowią tu chlubny wyjątek. Aikins wspomina, jaką cenę muszą czasem zapłacić kobiety, by przedostać się przez szlak przemytników. Gwałty są nieodłącznym elementem współpracy z przemytnikami. Reporter nie szuka jednak relacji przetrwanek przemocy seksualnej i nie pyta uchodźczyń o trudy wędrówki z dzieckiem na rękach. Zapewne w konserwatywnym Afganistanie, Iranie czy Turcji, trudniej znaleźć kobietę chętną do rozmowy z obcym mężczyzną. Kobiecych świadectw ze szlaku przemytników jest mniej. Tym bardziej zadaniem dziennikarza powinno być dotarcie do tych historii, które rzadziej mają szansę wybrzmieć.
Oczywiście Aikins nie twierdzi nigdzie, że napisał kompletną opowieść o tym, jak to jest być uchodźcą przedostającym się do Europy przez Turcję. Autor książki jest uczciwy i nie rości sobie ambicji do tego typu przedsięwzięć. Jednak bez kobiecych historii, obraz migracji z Afganistanu i innych krajów do Grecji, jest niepełny.
Kwestia wiedzy, kwestia emocji
Po lekturze książki Aikinsa pomyślałam, że jeśli ona nie zmieni europejskiej polityki migracyjnej, nic jej nie zmieni. W mojej głowie kanadyjski reporter stał się postacią podobną do Jana Karskiego informującego Zachód w latach 40. o hitlerowskich zbrodniach Holocaustu w Polsce. Zakiełkowała we mnie nadzieja. Szybko przyszło też jednak zwątpienie. Czy naprawdę to, co wstrzymuje dzisiaj decydentów przed ułożeniem sprawiedliwych polityk, odpowiadających na wyzwania migracyjne, jest ich niewiedza? Przecież świat zachodni wie, co działo się w obozie w Morii. Wie, jakie warunki panują w strzeżonych ośrodkach dla cudzoziemców w Litwie. Wie, że osoby z Afganistanu, Jemenu czy Syrii umierają w polskich i białoruskich lasach. Wiedza zatem nie wystarcza. Aikins nie jest Karskim.
Autor reportażu zdradza, jakie ma być znaczenie jego książki. Pisze o tym nie wprost, wspominając koszmar obozu dla uchodźców i uchodźczyń, słowami Orwella: „jest poniekąd naszym obowiązkiem nieustannie oglądać i wąchać takie miejsca”. Dodaje, że wezwanie Orwella nie jest odwołaniem do sumienia jego czytelników i czytelniczek, ale raczej „do ich intelektualnej uczciwości”. Ta intelektualna uczciwość w przypadku osób sprawujących dziś władzę oznacza tyle, że swoją świadomość na temat kryzysów humanitarnych wywołanych migracjami należy przemienić w czyn. Dlatego, jak sądzę, epoka wiedzy minęła. Nadziei, jaką rozbudziła we mnie książka Aikinsa, nie pokładam w sile przekazu informacji o migracjach. To raczej wiara w siłę emocjonalnego oddziaływania, którą ma to świadectwo. Aikins nie jest Karskim, bo nie musi nim być. Dziś potrzebujemy innego bohatera. Bohatera, który poruszy czułą strunę w sercach polityków i polityczek. Epoka wiedzy minęła, niech żyje epoka uczucia.