Zbiorowa terapia od Holland. Recenzja filmu „Zielona Granica”

kadr z filmu „Zielona granica”, fot. Agata Kubis

kobieta otula zziębniętego mężczyznę, z lewej cień kolejnej osoby. Na ich czołach dwie latarki, zdjęcie czarno-białe

Dla kogoś, kto nie śledził wnikliwie publikacji Grupy Granica czy wydarzeń związanych z kryzysem humanitarnym na polsko-białoruskim pograniczu przemoc ukazana w „Zielonej Granicy” może być szokująca. Niestety, to wszystko wydarzyło się naprawdę. I dzieje się nadal

„A jeśli uchodźcy są najważniejszym pytaniem, przed jakim stajemy?” – pyta na początku swojego eseju o uchodźcach filozof Dobrosław Kot. To samo pytanie zadaje w swoim najnowszym filmie Agnieszka Holland. Na początku głośnej już „Zielonej Granicy” reżyserka zabiera nas do lasu. Drzewa z zielonych szybko zmieniają się w czarno-białe. Decyzja Holland o odrzuceniu koloru nadaje opowieści nieco paraboliczny wymiar. A przecież te wydarzenia miały miejsce nie tak dawno, bo ponad dwa lata temu i dzieją się cały czas. W lesie giną ludzie. Do tej pory na polsko-białoruskiej granicy śmierć poniosło co najmniej 50 osób. Pytanie, ilu ofiar nie znamy. Dlatego też trudno zachować emocjonalny dystans do tej opowieści. Ta historia wywołuje wzruszenie, łzy i poczucie niesprawiedliwości. Pokazuje też, że świat nie jest czarno-biały, a wybory dokonywane na pograniczu, jak pisał w swojej recenzji Tomasz Terlikowski, oscylują często „między jednoznaczną czernią a jednoznaczną bielą”. Podlasie dla wielu z nas nigdy nie będzie już tak kolorowe, jak przedtem. 

Bohaterowie i bohaterki w potrzasku

„Zielona Granica” została podzielona na kilka epizodów, w których po kolei poznajemy bohaterów i bohaterki. W pierwszym widzimy historię syryjskiej rodziny: Bashira, Aminy, Nura, Ghali i ich dziadka oraz ich drogę do Polski już od samolotu lecącego do Białorusi. Obserwujemy ich nadzieje, radości i rozczarowanie, gdy zdają sobie sprawę, że stali się „żywymi nabojami” w intrydze politycznej Aleksandra Łukaszenki. 

W drugim epizodzie poznajemy strażnika granicznego Jana, którego żona jest w ciąży. To postać niespokojna, wahająca się i pełna napięcia spowodowanego moralnymi dylematami. Z jednej strony buduje nowy dom dla swojej rodziny, z drugiej – nocą wyłapuje tych, którzy tego domu szukają. Młody mężczyzna zatraca się w alkoholu i tłumi swoje emocje. Jedną z dwóch scen, które najbardziej zapadły mi w pamięć, jest właśnie ta, w której pogranicznik długo i głośno krzyczy w samochodzie. To krzyk bólu i bezradności. Wołanie osoby, która znalazła się w potrzasku i nie wie, jak dalej się zachować. Osoby ostatecznie decydującej się też na pomoc osobom w drodze.  

kadr z filmu „Zielona granica”, fot. Agata Kubis

Kolejne części wprowadzają historie psycholożki Julii (Maja Ostaszewska) oraz aktywistów i aktywistek. Ich praca jest wręcz tytaniczna i niezwykle trudna, nie tylko ze względu na warunki leśne, ale też dlatego, że jedyne, co mogą zrobić, to zapewnić osobom uchodźczym ubrania, jedzenie czy pomoc medyczną. Mogą też ewentualnie pomóc w złożeniu wniosków o azyl. Z uwagi na ryzyko oskarżenia o przemyt ludzi, nie mogą natomiast wesprzeć ich w przebyciu dalszej drogi. Nie dla wszystkich bohaterów taka postawa jest etycznie słuszna.

Holland pokazuje całą gamę różnorodnych losów ludzkich, na których granica wymusiła opowiedzenie się po którejś ze stron. I są to ludzie zwykli, nie ci podejmujący polityczne decyzje. To aktywiści, którzy nie zawsze się ze sobą zgadzają, strażnicy (niestety poza Janem ukazani dość jednowymiarowo i nieco stereotypowo, w duchu filmów Wojciecha Smarzowskiego), znajoma Julii (w tej roli Agata Kulesza) – wyborczyni Platformy Obywatelskiej, która chętnie chodziła na protesty, ale woli nie angażować się w pomoc. Są również pomagający w szpitalach lekarze i lekarki, wspierający, ale czasem też brutalni policjanci i policjantki. Mamy tu więc i „dobrych”, i „złych” Polaków i Polki. Holland nikogo nie oszczędza, każda ze stron politycznego sporu zostaje ukazana w rozmaitych odcieniach. 

„Zielona Granica” to przede wszystkim oskarżenie skierowane do samej Unii Europejskiej, która przymyka oczy na to, co dzieje się na polsko-białoruskim pograniczu, ale też pozwala na praktyki push-backów na Morzu Śródziemnym. Podkreślona została też wina białoruskiego reżimu i bezwzględność białoruskich służb, które chyba jako jedyne w całym filmie przedstawiono jako jednoznacznie reprezentujące moralną pustkę. Są też zwierzęta. Jak pisze w swojej recenzji dla Filmwebu Jakub Popielecki „Jedynym bezstronnym świadkiem granicznego impasu pozostają okoliczne dzikie zwierzęta, łosie i inne wilki, do których raz za razem powraca kamera Holland, niczym do greckiego chóru w tej polskiej (europejskiej) tragedii”. Zwierzęta, które również później, w wyniku budowy muru, stały się kolejnymi ofiarami kryzysu, bo bariera przebiega przez ich szlaki. 

kadr z filmu „Zielona granica”, fot. Agata Kubis

Przemoc i ludzka twarz

Oglądając Zieloną Granicę czułam się tak, jakbym przeglądała social media Grupy Granica. Te historie znałam bardzo dobrze: zabranie osoby uchodźczej siłą ze szpitala, podanie przez strażnika osobie w drodze rozbitego termosu z kawałkami szkła, zniszczony samochód, przerzucanie ludzi przez drut żyletkowy. Przemoc ukazana w filmie wydarzyła się naprawdę i została udokumentowana przez aktywistów i aktywistki. Dla tych z nas, którzy i które nie śledzili na bieżąco dokumentacji kryzysu, wiele z tych wydarzeń może się wydawać szokujące. Trudno uwierzyć, że człowiek może być gotowy na coś takiego. 

Strefa stanu wyjątkowego ukazana w „Zielonej Granicy” to miejsce brutalne, przestrzeń zawieszenia praw człowieka i moralności, gdzie uchodźcy traktowani są jak opisani przez Giorgia Agambena homines sacri, czyli ludzie sprowadzeni wyłącznie do ich biologicznego wymiaru. Nie posiadając praw obywatelskich, odbiera im się prawa człowieka. Powtarzające się push-backi są tego dobitnym przykładem. 

Bohaterowie doświadczający okrucieństwa mają ludzkie twarze. Ogromną zaletą „Zielonej Granicy” jest ukazanie osób uchodźczych z pełnym szacunkiem. Film oddaje im godność, której tak często brakuje w narracji medialnej. To osoby takie, jak my. Mają marzenia i starają podtrzymywać siebie nawzajem na duchu, nawet w obliczu trudnych sytuacji. Do ucieczki zmusiły ich warunki w krajach pochodzenia: często to wojna, dyskryminacja czy zwykła chęć poszukiwania lepszego życia. Osoby uchodźcze są w filmie bardzo różnorodne: to ludzie rozmaitych kultur, mówiący różnymi językami, często też z tego powodu nierozumiejący siebie nawzajem. Nie wszyscy mówią po angielsku. I dobrze. Świetnie przedstawia to historia afgańskiej kobiety Leili, która dołącza do syryjskiej rodziny i dogaduje z jej członkami tylko dzięki temu, że dziadek również mówi nieco po angielsku. Uchodźcy nie są tu przedstawieni jako monolityczna grupa, a ukazane zostają ich indywidualności, różne potrzeby i rozmaite historie. Każdy też ma nieco inny plan i miejsce, do którego pragnie się dostać. Poznajemy ich twarze, często pokazane z bliska, w ujęciach ukazujących całą gamę trudnych emocji. 

Posklejać wspólnotę

Drugą z najmocniejszych dla mnie scen jest ta, w której strażnik prosi Julię, by powiedziała coś po polsku. Pyta ją o to dlatego, by udowodniła, że nie jest uchodźczynią. Maja Ostaszewska w odpowiedzi zaczyna mówić „Ojcze Nasz”. Powoli dołączają do niej pozostali aktywiści i aktywistki, jadący wraz z nią w zatrzymanym samochodzie. To scena ukazująca, jak chrześcijańskie wartości w większości nie znajdują odzwierciedlenia w rzeczywistości kryzysu humanitarnego. „Zieloną Granicę” kończy moment agresji Rosji na Ukrainę i wielkiego zrywu, w którym Polacy i Polki pomogli uchodźcom i uchodźczyniom z Ukrainy. Dlaczego dwie granice to tak dwa różne światy? 

Podobają Ci się nasze treści? Wesprzyj naszą zbiórkę na siepomaga.

Być może film Holland jest szkicowany grubą, wyrazistą kreską w związku z jego interwencyjnym duchem. To reakcja na wciąż rozgrywający się dramat, dokument pisany na gorąco, rana, która będzie potrzebowała wielu lat, by się zabliźnić. Agnieszka Holland próbuje zacząć zbiorową terapię już teraz. Zwłaszcza że polityczna polaryzacja społeczeństwa jest już tak silna, że zdaje się, jakbyśmy byli o krok od tragedii. Pokazuje to też temperatura dyskusji wokół filmu Holland, słowa polskiego prezydenta (m.in. zgadzające się z hasłem „tylko świnie siedzą w kinie”) czy pomysł o projekcji specjalnego rządowego spotu przed seansami, który miał za zadanie wyprostować rzekome kłamstwa serwowane w filmie. Jak jako społeczeństwo poradzimy sobie z konsekwencjami naszych wewnętrznych podziałów? I z tym, że nasze państwo odwróciło wzrok od krzywdy? 

Być może „Zielona granica” jest po to, byśmy spróbowali rozmawiać. Zastanowić się, co możemy zrobić w obliczu zmian dokonujących się na świecie: jak je oswoić i w jaki sposób poradzić sobie z lękami, które są naturalną reakcją na to, co obce. Jak dojść do społecznego konsensusu. Pod tym względem to film, jak mówi już wiele osób, nie antypolski, a arcypolski, bo próbujący zmierzyć się z największym murem istniejącym w Polsce. Tym zbudowany między nami. A ten mur będzie rozebrać najtrudniej. 



Najnowsze publikacje