„Po wybuchu wojny w Syrii wsiąknąłem w internet. Obejrzałem wszystkie filmy dokumentalne dostępne na ten temat. I dalej to robię. Kiedy więc Syryjczycy i Syryjki przyszli na naszą granicę, wiedziałem, że muszę tam być. Po prostu tam pojechałem”. Z autorem „Domu Ojców” rozmawiamy o miłości do Syrii i jego najnowszej książce
Ewelina Kaczmarczyk: Kiedy po raz pierwszy odwiedziłeś kraje arabskie?
Andrzej Muszyński: W 2011 roku z ramienia pewnej gazety zostałem wysłany jako reporter do Tunezji, gdy trwała tam rewolucja. Pojechałem do miasteczka Sid Bu Zajd, gdzie wszystko się zaczęło. Obok siedziby gubernatora podpalił się młody chłopak, sprzedawca owoców znękany przez policję. Odebrał sobie życie w akcie buntu i beznadziei. To była iskra, która rozpoczęła przewrót. Obserwowałem więc z bliska to, co tam się działo. Wtedy już czułem się w krajach arabskich w miarę pewnie, dzięki temu, że już parę lat wcześniej po raz pierwszy wyjechałem poza Europę. To w Maroku przeżyłem coś, co nazywamy szokiem kulturowym. Mało tego, doświadczyłem tam również lęku przed obcym. Zupełnie irracjonalnego. Musiałem to uczucie przepracować i oswoić.
Co poczułeś?
Wystraszyły mnie najprostsze rzeczy. Mój brak umiejętności odczytania ludzkich gestów, odmienność rysów. Zupełnie inny styl mówienia, inna dykcja, bo przecież język nie składa się tylko ze słów i związków, ale z tego, co pomiędzy. Niestety przydarzyła nam się też wtedy nieprzyjemna sytuacja. Zostaliśmy w mieście napadnięci przez tzw. naganiaczy. W bardzo krótkim czasie skumulowało się więc we mnie wiele wrażeń. Na szczęście po kilku dniach lęk został zdemontowany. Nie tylko oswoiliśmy tę kulturę, ale i zakochaliśmy się w niej. Maroko to kraj, do którego wracam tak często, jak tylko mogę.
Piszemy dla Ciebie, dzięki Tobie
Nasze dziennikarstwo w Salam Lab jest konstruktywne, inkluzywne i wolne od uprzedzeń. Dostarczamy różnorodne perspektywy, wykraczając poza główny nurt mediów.
Jesteśmy całkowicie niezależną redakcją. Wasze wsparcie stanowi fundament naszej działalności. Każda wpłata pomaga nam kontynuować naszą misję dostarczania rzetelnych informacji. Dziękujemy za każdy wkład, który pomaga nam zachować niezależność.
Co zachwyciło Cię w świecie arabsko-berberyjskim?
To był pierwszy odmienny świat, który poznałem. Chyba dlatego tak mnie w te tereny ciągnie. Po pierwsze intrygowało mnie to, dlaczego ich mieszkańcy tak kategorycznie odrzucają Zachód. Chciałem poznać przyczyny takiej postawy. Po drugie, intrygowała mnie też ich duchowość. Nie wiara w sensie religijnym, ale jasność i nadzieja w ludziach, która być może jest tylko pokłosiem ich wiary. Po trzecie, zafascynowała mnie tamtejsza przyroda i przestrzeń. Pustynia jest dla mnie nadrzędną wartością w krajobrazie. Natura zawsze była dla mnie też bohaterką opowieści.
Coś, co potrafi poruszyć tak, że zostaje z tobą na zawsze. Innym razem słyszałem śpiew, nocując pod namiotem wysoko w górach Atlasu. Obudził mnie. Śpiewał nie muezin, a zwykły mężczyzna. Nocował na wyniosłej przełęczy, gdzieś ponad mną. Może to był jakiś pasterz? Gdy tak śpiewał w te gwiazdy, w mrok, w pustkę, poczułem ciarki. To było coś czystego, płynącego z trzewi, bez oczekiwania na poklask. Obserwowałem też jako gość, jak niesamowity jest okres Ramadanu: czas wspólnoty oraz oczyszczenia duszy i ciała. Ktoś, kto tego nie doświadczył, nigdy tego nie zrozumie.
Strach często rodzi się z niewiedzy.
Dlatego też gdy byłem już na granicy polsko-białoruskiej i obserwowałem obawy naszego społeczeństwa, mogłem je nieco zrozumieć. Patrzyłem na nie przez pryzmat mojego doświadczenia i byłem w stanie solidaryzować się z tymi, którzy trochę się bali. Oczywiście nie znaczy to, że usprawiedliwiam przemoc i okrutne decyzje, które zafundowali nam politycy. Ale skoro ja, spragniony świata i wykształcony młody chłopak potrafiłem się przestraszyć, to myślę, że każdy człowiek ma do tego prawo. Przecież wiele Polek i Polaków nie zetknęło się wcześniej z obcą kulturą, była i jest ona dla nich tylko obrazkiem.
We mnie odmienność obudziła ciekawość i fascynację. Moja pierwsza wyprawa zaowocowała późniejszymi wyjazdami do Algierii, Tunezji, Egiptu, chęcią wyjazdu do Syrii. Kiedy rewolucja dotarła i tam, nie wyobrażałem sobie, by mnie tam nie było. W tym okresie bardzo intensywnie zajmowałem się reportażem. Wierzyłem, że poprzez ten gatunek można oczyścić świat ze zbędnego szumu. Ocalić jego piękno. Zachować to, co indywidualne, czyli głosy konkretnych bohaterów. A w nich odbija się uniwersalność, czyli to, co dotyczy ciebie i mnie. W tamtym okresie była to moja wielka misja.
„Przez blisko 10 ostatnich lat próbowałem wjechać do tego zniszczonego kraju, który stał się moją obsesją, odkąd zobaczyłem dokument »Aleppo. Notatki z ciemności« Wojciecha Szumowskiego.” – pisałeś jakiś czas temu dla „Przekroju”. Skąd ta obsesja?
Po wybuchu rewolucji do Syrii nie można było wjechać tak, jak do innych krajów. Protesty szybko zamieniły się w regularną wojnę. Żyłem nią właściwie od samego początku aż do kryzysu na polsko-białoruskim pograniczu. Wsiąknąłem w internet. Obejrzałem wszystkie filmy dokumentalne dostępne na ten temat. I dalej to robię. Live’y z egzekucji z bojownikami w czarnych kominiarkach, zwykłych trampkach czy adidasach.
Ostatnio oglądałem film dokumentalny o organizacji medialnej Bellingcat. To aktywiści, którzy już od niemal 10 lat zajmują się tropieniem fake newsów. Odkryli między innymi kto zestrzelił malezyjski samolot w 2014 roku. Syryjski wolontariusz, który dla nich pracuje, powiedział, że kontent nagrany w czasie wojny w Syrii jest dłuższy niż sam konflikt. Jesteśmy w XXI wieku świadkami historii, którą można porównać do Kambodży Pol Pota czy czegoś jeszcze straszniejszego…
W pewnym momencie ten temat stał się niejako moją osobistą historią. Świadczą o tym pewne wątki opisane w mojej kolejnej książce, a których nie chciałbym zdradzać przed jej publikacją. Niestety w moim zainteresowaniu konfliktem w Syrii czułem się bardzo osamotniony. Po 24 lutego 2022 Polki i Polacy czuli ogromną solidarność z Ukrainą, nie trzeba było nikomu tłumaczyć, co się dzieje. Miałem wrażenie, że wojna, która jest nieco dalej, dotyczy ludzi trochę innej kultury, nie docierała do do świadomości Polaków i Europejczyków.
Dlaczego nie mogłeś wjechać do Syrii?
Nie wiem. Wielu ludzi wyjeżdżających do Syrii w celach reporterskich i których znam, można byłoby uznać za o wiele bardziej podejrzanych niż mnie. Próbowałem wielu sposobów: składałem wnioski o wizę, mówiłem wprost kim jestem i co chcę zrobić. Chciałem zorganizować wyjazd przez akcje pomocowe. Zawsze otrzymywałem odmowę. Dokładnie w trakcie trwania kryzysu na polsko-białoruskiej granicy okazało się, że od 2018 roku jestem na czarnej liście rządu syryjskiego. Dlaczego? Być może za dużo napisałem we wnioskach aplikacyjnych. Nie chciałem niczego ukrywać, bo grożą za to surowe kary, w tym więzienie za szpiegostwo. Kiedy więc Syryjczycy i Syryjki przyszli na naszą granicę, wiedziałem, że muszę tam być. Po prostu tam pojechałem. Książka, którą niedawno skończyłem, była w mojej głowie jeszcze przed kryzysem na polsko-białoruskim pograniczu.
Wyprawa zaowocowała przyjaźnią z Syryjką Tharwat Maatouk, która jest współautorką książki. Jak się poznaliście?
Po kilku nocnych wyprawach do lasu i wyjazdach pomocowych stwierdziłem, że chciałbym porozmawiać z tymi ludźmi. Niestety w czasie „akcji” nie było to możliwe. Poprosiłem dyrektora fundacji Dialog z Białegostoku, by pozwolił mi pobyć w ich ośrodku. Moje publikacje dotyczące kryzysu zadziałały na korzyść, bo Michał wiedział, że piszę książki i nie szukam sensacji. Tu poznałem syryjskie rodzeństwo – Tharwat – absolwentkę Akademii Sztuk Pięknych i wybitnie uzdolnioną graficzkę oraz jej brata Talala, młodego pasjonata fizyki, wynalazcę-amatora, pracującego nad detektorem lawinowym, który może ocalić życie wielu ludziom. Fascynują go góry, a w Syrii nie mógł tego tematu aż tak eksplorować. Co prawda znajduje się tam Hermon – spory szczyt na granicy z Izraelem, prawie 3000 m n. p. m., ale wiadomo, że nie są to takie warunki jak w Polsce.
Od razu się zaprzyjaźniliście?
Pierwszego wieczoru przegadaliśmy kilka godzin, aż do północy. Okazało się, że jesteśmy bratnimi duszami. Mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów: literatura, sztuka, malarstwo i podróże, o których oboje marzyli. Całe życie nie mogli podróżować, bo zostali zamknięci na 10 lat w piekle, gdzie rakiety wybuchały obok ich domu, a wracając ze szkoły widzieli martwe dzieci przy drodze. Chcą jechać w świat. Gdy ja miałem 28 lat, jak Tharwat, gdy się poznaliśmy, szedłem przez miesiąc przez Himalaje Birmańskie. Tak silne było we mnie to pragnienie. Rozmawialiśmy o naszych rodzinach, mogliśmy więc potem też dzielić się naszymi wielkimi tajemnicami, które każdy w sobie nosi. Oczywiście uruchomiła się też wtedy relacja pomagający-uchodźcy, dość naturalna w obliczu tego, z jaką traumą się zmierzyli. W takiej relacji bardzo trudno jest utrzymać przyjaźń. Dlatego też mój pomysł na książkę przeniósł naszą więź na nowe tory.
Ty zaproponowałeś wspólne pisanie?
Propozycję złożyłem zupełnie spontanicznie. Pamiętam dokładnie ten moment. Wracaliśmy z Hali Gąsienicowej. -15 stopni. Zima. Ludzie z Bliskiego Wschodu w Tatrach wraz ze mną, tuż przed Bożym Narodzeniem – szaleństwo! Opowiedziałem wtedy Tharwat moją historię nieudanego wjazdu do Syrii. Miałem poczucie, że w końcu ktoś mnie rozumie. Nie czułem, że mogę podjąć temat granicy polsko-białoruskiej, nie poznając wcześniej Syrii. Kiedy o czymś piszę, muszę tego doświadczyć. Twórczość jest dla mnie sposobem poznawania świata i samego siebie. Sposobem precyzyjnego myślenia. A ona, artystka, odpowiedziała mi, że to jest właśnie historia.
Niedawno niemiecki instytut A3M Global Monitoring opublikował mapę zagrożeń na świecie. Gdy ją zobaczyłem, przeraziłem się. Jest już praktycznie cała czerwona. Maroko to jedyny kraj oznaczony w Afryce na zielono, czyli taki, gdzie jest w miarę bezpiecznie. A czerwień, czyli zło, rozlewa się z miesiąca na miesiąc. Ostatnio rozlało się w Sudanie. Po paru latach dolce vita – bo chyba tak z dzisiejszej perspektywy można opisać okres po 2010 roku – znaleźliśmy się w czerwonej rzeczywistości pełnej granic. Moja nowa przyjaciółka obudziła więc we mnie chęć pisania.
Dlaczego Tharwat i Talal zdecydowali się na ucieczkę z Syrii?
Pochodzą z fajnego domu, z rodziny z ambicjami. Mama i tata są architektami. Gdyby nie wojna, absolutnie nie przyszłoby im do głowy, żeby z Syrii wyjeżdżać, ponieważ oni Syrię kochają. Wyjechali, bo przestali czuć się bezpieczni. Parę tygodni temu zobaczyłem na Netflixie film „As if nothing happened”, w tłumaczeniu „Jakby nic się nie stało”. Myślę, że nie widziało go jeszcze wiele osób z Polski, bo na razie nie jest dostępny na polskiej platformie. Opowiada on o współczesnym Damaszku i o tym, co dzieje się z ludźmi kraju, który niby jest już powojenny, ale tak naprawdę wojna się nie skończyła. To film, który powinni zobaczyć wszyscy Ci, którzy żyją tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Z Damaszku bije nieprawdopodobny chłód. Ta rzeczywistość zieje czymś trudnym do określenia, ale bardzo przejmującym i szczerym. Operator pokazuje też konkretną beznadzieję życia: ciemność, brak prądu, niemal regularne naloty już nie wiadomo skąd…
W Syrii wciąż nie ma możliwości, by normalnie żyć. Talal pracował w bibliotece jako korepetytor fizyki. Pewnego dnia zostawił samochód na parkingu i jakiś mężczyzna wjechał w jego auto. Talal wyszedł z biblioteki, by jakoś się dogadać, umówić na odszkodowanie. Wtedy mundurowi przystawili mu lufę do głowy. W wypadku moich przyjaciół było więc wiele powodów do wyjazdu, a w końcu miarka się przebrała. Taki wyjazd to koszt około 4 tysięcy dolarów. Sprzedali więc, co mogli. Nie powiedzieli rodzicom, bo nie chcieli ich martwić. Według oficjalnej wersji jechali do Libanu. Tymczasem byli w samolocie do Mińska. Ale – my praktycznie o tej ucieczce nie rozmawiamy. Po prostu jest wiele innych tematów.
Jak odnaleźli się w Europie?
Kilka miesięcy spędzili w Polsce, gdyż otrzymali możliwość pobytu tymczasowego, czyli 6-miesięcznego. Mogli złożyć wniosek o statusu uchodźcy i długo się wahali. Czuli tutaj opiekę życzliwych ludzi: na Podlasiu, w Warszawie, gdzie jakiś czas mieszkali i w Krakowie. Tharwat dostała też parę zleceń jako ilustratorka. Niedawno skończyła pracę nad filmem animowanym w warszawskiej wytwórni. Wiedziałem jednak, że nie mogę na nich wywierać presji. Nie miałem też przekonania, że Polska będzie dla nich najlepszym wyborem. Gdy zostawiłem ich w mieszkaniu na ul. Dietla w Krakowie w czasie, gdy rozważali to miasto jako miejsce do życia, chciałem, by je poznali, pobyli w spokoju ze sobą. Nie miałem pewności, że nic nie stanie im się na ulicy. W mojej pamięci utkwiła historia sprzed paru lat. Gdy planowałem jechać do Syrii języka arabskiego uczyła mnie pewna Jordanka w Krakowie. Opowiadała mi, że obok teatru Bagatela ktoś ją opluł. Było mi okropnie wstyd, kiedy to usłyszałem. Gdyby coś takiego przydarzyło się moim przyjaciołom z Syrii, nie wybaczyłbym sobie.
Jaki kraj ostatecznie wybrali?
Zamieszkali w Belgii. Spotkałem się z nimi parę miesięcy później, w ośrodku dla uchodźców na pograniczu belgijsko-niemieckim, gdzie spędzili długie miesiące. I… przeraziłem się. Polskie ośrodki dla uchodźców, które odwiedziłem, w porównaniu z belgijskimi to miejsca pełne oddanych ludzi, ponieważ często pracują w nich wolontariusze i wolontariuszki czy aktywiści. Nie mam na myśli tych ośrodków w Polsce owianych złą sławą, gdzie wbrew regułom i prawom człowieka przetrzymywano tłumy mężczyzn. Belgijski ośrodek mieści się w starym szpitalu, ogromnym, bezdusznym budynku pełnym bezdusznych ludzi. Wiem o tym z relacji jego mieszkańców. Atmosfera, która tam panuje, sprawia, że jego mieszkańcy i mieszkanki czują się fatalnie. Wychodzą z nich wszystkie frustracje. Czasem 6 miesięcy zamienia się przecież w 6 lat, bo nigdy nie wiedzą, kiedy otrzymają status uchodźcy.
Z jakimi problemami borykają się ludzie w belgijskich ośrodkach?
Dostałem 10 zdjęć ilustrujących tablice informacyjne z ośrodka, które ostrzegały, by nie sikać na korytarz czy na ścianę, nie robić kupy na schodach. Dlaczego? Bo to się ciągle dzieje. Na grzejnikach suszy się surowe mięso – zwyczaj mieszkańców z Afryki, którego nie chcą zaniechać mimo przykrego zapachu. To było miejsce, gdzie jak w soczewce skupiały się pierwsze problemy stykających się kultur. Właśnie takie konflikty pojawiają się potem w miastach. My w Polsce nawet tej dyskusji nie dotknęliśmy. Do dzisiaj jesteśmy na etapie, w którym zastanawiamy się, co jest etyczne, a co nie. Ale ta niełatwa dyskusja jest przed nami. Rzetelny wgląd w problematykę polityki migracyjnej daje książka Nilufer Gole „Muzułmanie w Europie. Dzisiejsze kontrowersje wokół islamu”, która pokazuje, że spór o tę politykę trwa w Europie co najmniej od dwutysięcznego roku.
W Belgii byliśmy też w okrytej złą sławą dzielnicy Molenbeek. W czasie, gdy na Bałkanach pojawiało się coraz więcej uchodźców, opowiadał mi o niej robotnik, który pracował w moim domu. Ten facet miał taką wiedzę o tej dzielnicy, że mnie to zszokowało. Byłem więc ciekaw, jak ona wygląda. W internecie można natknąć się na opinie, że jak się już tam wejdzie, to się nie wyjdzie. Oczywiście to bzdura. To dość pusta dzielnica. Widzieliśmy starca przypominającego Berbera z gór Atlas, przechodzącego w dżellabie (wełniana, pasiasta szata z szerokimi rękawami i kapturem – przyp. red.) na drugą stronę ulicy. Meczety były niemal niewidoczne i upchane w kamienicach. Faktem jest jednak to, a to już historia, że większość paryskich zamachowców z 2015 roku pochodziła właśnie stąd. To jednak tylko wycinek kultury imigrantów. Po tym wszystkim zresztą w Belgii podjęto działania, by muzułmańską dzielnicę ożywić. Pojawiają się pierwsze knajpki, muzea. Molenbeeck od centrum Brukseli oddziela duży kanał wodny. Po jednej stronie znajdziesz fontanny czekolady. A po drugiej – zupełnie inny świat.
Czy Twoim przyjaciołom udało się już opuścić ośrodek?
Na szczęście tak. Wynajmują mieszkanie i budują nową rzeczywistość. A nie jest to łatwe. Nawet i dla nas, bo przecież gdy Polak chce ze swoim wykształceniem i kwalifikacjami np. przeprowadzić się do Włoch, zwykle zaczyna od zera. Chyba że ma do zaoferowania na rynku włoskim coś, czego tam akurat potrzeba. Im jest jeszcze trudniej. Tharwat chciałaby dostać się na Akademię Sztuk Pięknych i szlifuje angielski. Talal ma słuch absolutny, potrafi grać na kilku instrumentach, a języków uczy się błyskawicznie. Po kilku miesiącach nawija po flamandzku jak nakręcony. Dostał się na wzornictwo przemysłowe, a detektor lawinowy będzie przedmiotem jego pracy magisterskiej. Idzie jak burza. Pracuje we włoskiej knajpce.
O tym opowiadacie w książce?
To opowieść o naszym spotkaniu, rzucającym trochę światła na mroczną historię, która wydarzyła się na polsko-białoruskim pograniczu. Gdybyśmy się nie poznali, nie udźwignąłbym tego tematu. Uchodźstwo jest w naszej opowieści tłem. Dzięki temu czytelnik będzie mógł być bardzo blisko nas. I nasza historia w ogóle nie będzie smutna.
Wiem jedno: różnice kulturowe nie polegają na fundamentalnych zagadnieniach takich jak stosunek do Boga, burki czy wieprzowiny, ale są sumą trudno uchwytnych zwyczajów. Tharwat powiedziała mi, że kiedy przyjechała do Europy, nie doznała szoku kulturowego. Tymczasem ja doświadczyłem czegoś zupełnie odwrotnego.
Jaką formę ma wasza książka?
To proza, która nie narzuca sobie żadnych ograniczeń. Poruszamy się w świecie faktów, nie fantazjujemy, ale piszemy subiektywnie. Blisko rzeczywistości. Będąc jeszcze na pograniczu zastanawiałem się, jak na to wydarzenie o historycznym znaczeniu zareaguje kultura: pisarze i pisarki, artyści i artystki. Ja założyłem sobie na głowę literacką kamerę GoPro.
To znaczy?
Pomyślałem, że opiszę wszystko to, co widziałem. Kiedy konfrontowałem moje doświadczenie z tym, co znajdowałem w mediach tradycyjnych czy społecznościowych wiedziałem, że jest co opisać. Ten temat był mocno eksponowany, budził emocje, ale mam wrażenie, że realizowany był za pomocą dwóch schematów opowieści o pograniczu polsko-białoruskim. Pierwszy z nich próbował dehumanizować tych ludzi, a druga narracja ukazywała uchodźców w jak najbardziej dramatycznym świetle, co jest zrozumiałe. Dosłowny reportaż prasowy tracił moc oddziaływania i potrzeba było czegoś innego. Odbiorcy mediów wytwarzają w sobie przecież mechanizmy obronne, bo nie są w stanie unieść tego ogromu cierpienia.
Czego nauczyłeś się od Tharwat?
Żeby jeść wszystko z talerza. To stary islamski zwyczaj pokazujący szacunek do żywności. Zaskoczyło mnie to, jak zupełnie inny mamy słuch, jeśli chodzi o literaturę. Bo literatura arabska to kompletnie inna wrażliwość i tradycje. Dla nas coś naiwnego czy patetycznego dla nich może być wzruszające i dotykające do głębi. I to będzie w naszej książce ciekawe, bo znajdą się w niej teksty i ilustracje Tharwat. Dzięki niej zobaczyłem inną perspektywę: artystki wychowanej w zupełnie odmiennych realiach. Kiedyś ze wspomnianą Jordanką podróżowałem po Małopolsce. Wiemy, jak to wygląda. Patodeweloperka opisana została już w wielu książkach. A ona widziała w tym terenie piękno: kolorowe budynki, zielone łąki. Tharwat nauczyła mnie szczerości, którą można drugiemu człowiekowi okazać w taki sposób, by go nie ranić. Jej głos brzmi szczerze, autentycznie i otwarcie. Tak też wybrzmiał w Parlamencie Europejskim.
Pojechaliście tam na zaproszenie Janki Ochojskiej, kiedy to w Parlamencie prezentowano zdjęcia Agnieszki Sadowskiej z polsko-białoruskiego pogranicza. O czym mówiła Tharwat?
W obecności paru polskich byłych premierów i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego wygłosiła fantastyczne przemówienie, nagrodzone brawami. Choć wcześniej wahała się, czy w ogóle wystąpić. Mówiła o tym, jak szybko uchodźcy chcieliby pozbyć się statusu uchodźcy. Zaznaczyła, że nie potępia tych Polek i Polaków, którzy po prostu boją się tej sytuacji. Tak, wśród przechodzących przez polską granicę znajdowali się też źli ludzie, bo to była ogromna grupa, stanowiąca przekrój społeczeństwa. Ale to jest oczywiste. Ktoś, kto chce stworzyć do tego dehumanizującą narrację, nie będzie miał z tym problemu.
Po wystąpieniu Tharwat zapytała mnie, czy zgodziłbym się wystąpić na jej miejscu w parlamencie. Powiedziałem, że oczywiście, że nie. Na szczęście mieszkańcy Damaszku mają bardzo wyrafinowane poczucie humoru, przypominające czarny humor, a to bardzo mi odpowiada.
Najnowsza książka Andrzeja Muszyńskiego i Tharwat Maatouk ukaże się najprawdopodobniej jesienią tego roku nakładem wydawnictwa Cyranka.
Andrzej Muszyński – pisarz, reporter, podróżnik i poeta. Ostatnio opublikował „Dom ojców” nominowany do Nagrody Literackiej NIKE. Przeszedł Himalaje Birmańskie, samotnie pokonał pustynię Atacama. Owocem jego wyprawy do północnej Birmy jest reportaż „Cyklon”. Mieszka na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
***
Jako Salam Lab jesteśmy częścią wyjątkowego grantu i projektu edukacyjnego EMPATHY (Let’s Empower, Participate and Teach Each Other to Hype Empathy. Challenging discourse about Islam and Muslims in Poland), który zakłada kompleksowe i intersekcjonalne podejście do przeciwdziałania islamofobii w Polsce. Więcej na jego temat przeczytasz na naszej stronie salamlab.pl/empathy.
Projekt jest dofinansowany przez Unię Europejską. Wyrażone poglądy i opinie są jednak wyłącznie poglądami autora_ki lub autorów i nie muszą odzwierciedlać tych zamieszczonych w przepisach Unii Europejskiej lub Komisji Europejskiej. Unia Europejska oraz organ udzielający wsparcia nie mogą ponosić za nie odpowiedzialności.